środa, 12 grudnia 2012

To i tamto, tato




Kiedy wróciłem do Voorburga wszystko, co kłuło wspomnieniem oczy - zmieniło się w balsam kojącej obcości, a co tkwiło w gardle jako ból i niewypłakane łzy, wypluć było mi o wiele łatwiej. A potem przepłukać piwem, albo jenever i ruszyć nocą na łowy...
    
Co innego tam, w Suszu, gdzie została mama i rodzeństwo ze swoimi rodzinami – wspomnieniami i zapomnieniami. Tam już nie tylko oni sami przypominają i potęgują ową stratę patrząc na siebie, lecz mówią o tobie i budynki i ulice i wszyscy ci na wskroś znani ludzie, w sklepie „Po schodkach” w „Słodkiej dziurce”, u Wasilewskich, u Pawlikowskich, u Maćkiewiczowej, w Asie,  Wudecie, Urzędzie i Kościele. Zwłaszcza w Kościele, gdzie tyle przebywałeś i o co trochę zawsze z tobą wojowaliśmy.

Ale to wszystko skończone. I takie nierówne, niejednakowe, pozbawione środka ciężkości. Bracia i siostry, córki i dzieci, wnuczki i wnuki – macie oto co wspominać. Macie kogo. I macie z kim. Tylko wdowy pozostają prawdziwie same.

Mówimy o strogonoffie. Dziwne, ale myśląc o tacie wszyscy oblizują się ludożerczo i miast o człowieku myślą o durnych duszonych pieczarkach, wołowinie i gęstym sosie. Bo tak łatwiej, przełknąć spazm niby ślinę mówiąc „strogonoff”. Ale ja nie myślę o strogonoffie.

Ja myślę o kiju. Długim ponad metrowym kiju, w który zawsze wyposażał nas tata w czasie wypraw na Piaskowe Góry albo dookoła jeziora.  Wyszukiwał jakąś prostą gałąź dla mnie i brata i pięknie ją zdobił wycinając scyzorykiem zmyślne wzory w korze. Potem zabieraliśmy taki patyk do domu i służył nam jako trofeum z wyprawy, a potem jako karabin albo miecz w czasie podwórkowych wojenek. Póki się nie połamał i póki tata nie zabrał nas na kolejną wyprawę. I właśnie tego patyka mi brakuje w tej chwili.

Patyka albo smażonej  świeżonki w sobotni poranek, która stała się relikwią któregoś deszczowego poranka w Finlandii. Wjechałem właśnie swoim rowerem wprost z lasu na polanę, będącą czyimś podwórkiem w okolicach Lohii. Osaczył mnie tam nagle zapach świeżonki i prania, dobiegły głosy śmiejących się dzieci z domu. Przez mgliste podwórko widziałem światło z kuchni i sylwetkę rosłego mężczyzny przygotowującego śniadanie. I wtedy zabrakło mi cię, tato, po raz pierwszy tak naprawdę w mym dorosłym, lecz nigdy dojrzałym życiu.

A potem była Wigilia, jak ta teraz, kiedy mama wściekła na ciebie żonglowała a to groźbą rozwodu a to znów nakazem dzwonienia na policję, na pogotowie, aby cię odnaleźć. A tyś tkwił w zaspach jakiegoś zapyziałego Olbrachtówka, czekając w podupadłym sklepiku na spóźniony transport z piekarni, by móc sprzedać ludziom chleb na święta.

No dobrze, trzeba mi kija, świeżonki i chleba, bym poczuł się pewniej. Nie, to fałszywy trop. Właściwy to sylwetka. Otóż jakiś czas później jadąc znowu (tym samym rowerem może) lecz tym razem poprzez Holandię tak pełną lata jak ja pełen byłem piersi i szczodrości bioder mojej ówczesnej kochanki, czym omal nie przyprawiłem cię o zawał, doznałem deja vu. Jadę, pachnie siano i dzwoni skowronek w niebie, jak na rodzimej sienkiewiczowsczyźnie, a 2 km obok autostrada Haga – Rotterdam. Ale jadę. Pedałuję przez deltę Maaslandu a widoki jak w Adamowie pod Suszem. Jadę hardo i dzielnie myśląc o swej rosnącej samodzielności w tym obcym kraju, z dala od Wicków i Wacków, a tu nagle… Jedzie przede mną tata! Nie mogę uwierzyć oczom. Te same ruchy na rowerze, ta sama postura, kształt głowy, kolor siwych, kręconych włosów, nawet koszulka polo ta sama, w tym samym miejscu spocona. Tato! Dociskam pedały. Gonię. Skąd się tu wziąłeś? Och jak to dobrze, że tu jesteś, że cię spotkałem, że po mnie przyjechałeś… Tato? Zwalniam. Wiem, że to nie on. Jadę powoli za nim, jego tempem kilka kilometrów marząc, że jadę z tobą, tato.
     
Ale i wtedy i dziś już cię nie wyprzedzę, znaczy nie zobaczę.

Trudno jednoznacznie osądzić czy tata zmarł tragicznie, jak w wypadku, czy w wyniku zwykłej choroby, kiedy każdy liczył na wyzdrowienie, czy może po długim cierpieniu, które w końcu skróciła śmierć. Wszystko, jak zawsze i wszędzie i na wieki wieków amen, zależy od punktu widzenia.

Dla taty była to pewnie długa i męcząca choroba. Nie pamiętam już od kiedy widziało się go z jakąś tabletką przeciwbólową, sapiącego, zalanego potem. Ale tak świetnie to ogrywałeś swoją tuszą, tłustą dietą i papierosami, że przestaliśmy reagować. Dla mnie była to niespodziewana, krótka choroba z fatalnym skutkiem. Jeszcze 7 tygodni temu jestem u niego z córką, rozmawiamy, obiad, śmiech i patataj wnuczusia na kolanie, a potem, kiedy lecę  nad Niemcami, żeby odwiedzić go w szpitalu, sms od brata, że już po wszystkim. W końcu dla osób, które czuwały przy nim do ostatniej chwili a zwłaszcza dla mamy, tata umarł nagle i tragicznie, jak w wypadku, jakby w katastrofie, ciach i nie ma.

...Kiedy wróciłem do Voorburga wszystko, co tkwiło w gardle jako ból i niewypłakane łzy, wypluć było mi o wiele łatwiej. A potem przepłukać piwem, albo whisky i ruszyć nocą na łowy piersi mojej żony, by zaraz przestać w pół gestu i zawstydzić się na wspomnienie trumny. I tak dławiąc się kolejnym balonem beztlenowego powietrza przemierzać czarne noce aż do następnych nocy i następnych. Dnie się nie liczą. Po prostu są zbyt codzienne, by o nich myśleć, za mało czarne, za mało żałobne...

Czuję się bardzo winny, że o tobie nie myślę, tato, ale nie myślę istotnie, bo to zbyt trudne. Zamiast wspominać i topić się w łzach wolę zatonąć w codzienności. I, o dziwo, ta łatwość  zaakceptowania twojej śmierci, jest – czuję to – twoją zasługą. Nawet moja żona o elfim darze czucia różnych spraw efemerycznych mówi mi, gładząc po czuprynie, że nie czuje lęku, że wszystko u ciebie w porządku. A ja czuję jeszcze, że tamto gumowe ciało, które ci przeszkadzało, pozostawiłeś, by być bliżej nas, zwłaszcza skoro postanowiliśmy żyć w takim oddaleniu od siebie. Jesteś teraz po prostu w każdej chwili i w każdym czasie, jeszcze bliżej nas. Dzięki, tato!

Po to jest pewnie żałoba, by tak pisać. Umarł król – Niech żyje król!

piątek, 23 listopada 2012

Artysta - idealista


Korzystając z piątkowego wietrzenia łepetyny pozwolę sobie na małe sprostowanie (sprostowanie w dużej mierze dla siebie samego).

Raz po raz spotykam się z pytaniem (a najczęściej zadaję je sobie ja sam) dlaczego, skoro tak mnie jakoby ciągnie do sztuk wszelakich i artu i Muz niepokornych, nie zrobię niczego co sztuką by było, lub co sztuki by się tyczyło tylko raz po raz babram się w domorosłej polonijno-polskiej publicystyce? Czemu zamiast doskonalenia warsztatu wiersza, kolejnego opowiadania, czy tłumaczenia błądzę na pograniczu polityki czy socjologii czy etyki, już choćby nawet przez ich komentowanie?

Czemu? A no temu, że jak to ktoś kiedyś powiedział dzieło sztuki jest efektem końcowym. Natomiast akt twórczy jest czymś więcej niż tylko ogólnym zestawem przedmiotów w kanonie t.zw. Sztuk Pięknych. W moim przekonaniu artyzm objawia się nie tylko w obrazie, utworze czy grze aktorskiej (wymieniając choćby te trzy), ale związane z nim piękno (lub szpetota, gdy kicz) dotyczy, a raczej powinno dotyczyć wszystkich dziedzin naszego życia. Artyzm jest zaangażowaniem.

Taką już wyznaję idealistyczną zasadę, że aby życie  cieszyło i tętniło zdrowymi sokami musi mieć pewną estetyczną wartość. A wartość tę dodajemy my sami, kiedy, wykonując najprostsze czynności, pełniąc swoje codzienne obowiązki, te trywialne jak i te, rzekłbym, wagi państwowej , czynimy ten dodatkowy wysiłek, aby nadać danej rzeczy szlachetny rys. Co mam na myśli mówiąc „szlachetny”? O, to trudne pytanie, zwłaszcza w tych czasach. Ale ja mam na to prostą odpowiedź: szlachetność o jakiej myślę jest dążeniem do dobra wspólnego. We wszystkich dziedzinach życia. Kropka.  I jak długo spełniona jest ta prosta zasada, tak długo możemy prowadzić polemiki na tematy polityczno-religijno-estetycznego konserwatyzmu  i liberalizmu, tradycji i hi-techu,  martyrologii i pragmatyzmu.

Skoro  staranie o uczynienie z własnego domu miejsca wyjątkowego, swoistego dzieła sztuki nie jest niczym złym, ba, jest marzeniem większości z nas, to dlaczego nie nadać temu szerszej perspektywy (dążyć do artyzmu w obrębie ulicy, miasta, kraju?) Oto podobnie jak autorzy komentowanych przeze mnie tekstów, nie godzę się na szpetną kondycję dyskursu i jego tematyki w naszym kraju.  A w tym tygodniu od komentarza powstrzymać się nie mogłem co najmniej dwukrotnie:

Jak komentowałem już na forach TVN24 i Interii (choć, oczywiście wpis się nie ukazał) - sprawa niedoszłego Bombera Brunona K. jest szyta tak nieudolnie i tak grubymi nićmi, jak przygody młodego Indiana Jonesa z leidmotiv: naiwność. A komentarze, że niby nic kupy się nie trzyma łatwo obalić: mało to historia zna fikcyjnych postaci skreowanych na potrzeby polityczne (vide: Tymiński)? Lecz co gorsza historia zna też zbyt wiele przypadków niewinnych osób wkręconych w polityczne imadło. I, niestety, tylko sztuka może się z twego śmiać, pokazując gangstera z przypadku, któremu wszystko uchodzi na sucho (Killer). Jakoś niebezpiecznie się zrobiło, ale nie od bomb, lecz od podejrzeń o niczym nieskrępowaną prowokację władz.

Nie zliczę już ile to ja razy miałem zamiar podsumować prace i publikacje na temat homoseksualizmu biologicznie uwarunkowanego (?) oraz namolnej pederastii, tej z piórkiem w dupie, nienawidzącej wszystkich, bo w gruncie rzeczy uznającej siebie za wybryk, za coś nie do końca poważnego, a już na pewno nie naturalnego. Żal mi zatem wszystkich 'naturalnych pedziów i lesbijki' (jeśli mogę się tak o was wyrazić, moi nieliczni znajomi z tej grupy), że perwersyjne parady zboków stały się synonimem homoseksualizmu. Prócz jawnej prowokacji i obrzydzenia wśród heteroseksualnej i katolickiej 'zdrowej' części społeczeństwa, czynią one zwłaszcza wam nie tylko niedźwiedzią przysługę, ale i krzywdę - obrażając was, plując wam szmikową plwociną w twarz. "Naturalni" homo kontra dewianci... Jak oni się na siebie wzajemnie zapatrują? Może ktoś poczynił już takie badania - chętnie poznam…


środa, 21 listopada 2012

Miss Take



     Dla nabrania pewności i odświeżenia wspomnień wróciłem dnia 29 lutego 19.. roku do portu, gdzie niegdyś pracowaliśmy razem. Tym samym wkroczyłem w znany mi odmienny świat wiecznie pielęgnowanych i wiecznie więdnących i na nowo kwitnących Titicut Follies – kwiatów prostoty niezawinionej, lecz jakże ciężkiej. Co za skromna złożoność! Cóż za wykwit, bujny rozkwit prostoty wśród tej zgrai szczurów, nowej podgrupy ludzkiej wyrosłej z wilgoci portu i zapachu rybich wnętrzności!
     Dajmy na to Miss Take – diva tawernowa, weteranka wojny koreańskiej ukrywająca się do upadku muru berlińskiego w chałupie we wsi Kobyle Łąki. Jej historia życia, które, gdyby faktycznie istniało, musiałoby trwać z dwieście lat i to bez przerwy na siku, jest nieogarniona, jak mgła. To urodzona królowa scen wszelkich, gdziekolwiek tylko chciano by jej słuchać i oglądać jej wdzięki, serwująca wszystkim tę samą niewybredną, ułożoną przez siebie przyśpiewkę nuconą, Bóg raczy wiedzieć czemu, po angielsku, niczym zaklęcie jakiejś opętanej syreny:
 My name is Miss Take
It's not a mistake
My womb is your home
so don't be alone!

     I tak wszystkim równo, bez względu na wiek, płeć, wyzna-nie, konto w banku, kolor skóry, stan cywilny, stan prawny, rozmiar buta, jakość bielizny, grupę krwi, grupę inwalidzką, świadomość polityczną, blizny po operacji wyrostka lub ich brak, szlachciców w bezpośredniej linii genealogicznej lub ich brak, częstość występowania czkawki a to znów zaparć, podatność na indoktrynację, na cukrzycę, na katar sienny.
     Posłuchajmy jednej z jej historii (o, mało tego, Miss Take snując swe opowieści chętnie rysuje na stole ich treść więc i zobaczyć można, jak komu wyobraźni brak!), historii, która jest najlepiej przyswajalna, proszę mi wierzyć, kończąc butelczynę tullamore dew, bądź dziesiątego guinnessa około trzeciej nad ranem:
- I tu widzimy niebo, lazur nieba, który ściele się ku dołowi, ciemnieje, srożeje, aż zupełnie nisko, ustępuje czerwieni. Tu z kolei wielkie sierpniowe słońce ósmej godziny wieczór zapala swoje barwy od żółci, poprzez czerwień po fiolet i purpurę (perdona me, że tak wszystko niebieską kredką). No i tu promienie słonka, proszę ja was, a tu wyhakowane niebo łączy się z morzem. Tu cudne morze faluje, faluje, falliste i ciepłe. Gdzieś widzimy domki rybaków, jakieś drzewa, a jakże, no i plażę. Jak piasek spotka się z wodą to, o, wymiesza, zmoczy, uhakuje, wtedy... Tak, sil vous plaǐt, oto lato. No i jak dobrze państwo myślą, jak lato, to co? To i dziewka, oczywiście. A z czego składa się dziewka? A więc tu ma korpus z nóżką smukłą i rączką sprawną, z biodrem szlachetnie wydatnym, no i jakże by tak bez cycuszków... Tu piersiątko lewe, małe. Tu prawe, duże, ach, ta macierzyńskość, nieprawdaż? Macierzyńskość, jak morze. A jeśli to morze, to obowiązkowo co? No, wyprawa, oczywiście!
      Oto nasza dziewka uczyniła z siebie monstrum na swój po-strach. Na falach pożądania żeglować zapragnęła od portu do portu. Spotykała wielu krwi rządnych piratów, którzy mamili ją historiami o zakochanym w nich krokodylu i o tym, że jesień przychodzi zawsze, gdy drzewa jeszcze zielone i to dlatego zapominają ciągle, że i oni tacy zieloni, i o tym, że nie tylko owoce gniją, czyli dojrzewają, po czym znikali podejrzanie nagle o samotnym świcie – niby znów dojrzał ich krokodyl.
     Niepomna ostrzeżeń wypłynęła raz późną nocą w Całkiem Innym Kierunku. Upojona szumem gwiazd i ulotnym blaskiem oceanu płynęła coraz dalej i dalej. Po drodze spotkała wielki żaglowiec z brodatym bosmanem u steru, co kpił ze szkwałów jak z kataru, to znowu równie nieroztropnego kapitana łodzi podwodnej. Zapewniali zgodnie, że niczego się nie boją, że nie ma czego się bać, bo księżyc taki duży i latające ryby furkoczą na pogodę, że już o śpiewie syren wspominać nie trzeba. Więc uspokojona rozpinała kolejne żagle, wyrzucała kufry z pamiątkami od swych przyjaciół – zbędny bagaż; karmiła niepotrzebnym już strachem, jak owocami, przypływające słonie morskie.
Podróż mijała spokojnie. Cicho sunęła łódź ożaglowana, cicho sunęły chmury po piegowatym, nocnym niebie. Minęła parę pokrytych morskimi stworzeniami wielorybów, dwie góry lodowe, na których prowadziły wojnę dwa plemiona Eskimosów, północ spędziła w poszukiwaniu słodkiej wody na jakiejś maleńkiej, zagubionej wśród raf bezludnej wyspie o dwóch palmach.
     Nim klepsydra księżyca usypała kopczyk światła po porannej stronie nieba, łódź oddaliła się już tak od jakichkolwiek brzegów, że nawet mewy zniknęły, a i samych ryb było coraz mniej. A, choć tak dalece już odpłynęła, myślała wciąż: Byle przed zimą zapieckową, kalesoniastą i odświętnie tłumną; byle do wiosny – wzruszone potoki poruszą i morze; byle przez jesienie, czem prędzej; byle z latem latami.
      Ale zaraz przyznać musiała, że nigdy jeszcze nie czuła się tak źle. Pozostawiając ludzi i brzegi, ławice ptaków wodnych i klucze ryb latających znalazła tylko samotnie niesiony obojętnym morskim prądem, na wpół zgniły figowy liść. I zrozumiała, że to nie jej tu brakuje i nie prawda, że brakuje tu kogokolwiek. Prawda jest taka, że nigdy tu nikogo nie było. Nigdy nie powinno być...

P.S.
Niniejszy fragment "Careo" prezentuję jako rozgrzewkę do wersji drukowanej niniejszej książki. Będę od czasu do czasu wrzucał tu kolejne fragmenty, popijając (rozsądnie) alkohol i słuchając muzyki. Dziś zapraszam na porto i Grabowskiego:



poniedziałek, 29 października 2012

Jeść czy być jedzonym?

    Nie, ja nie o kulinariach (choć i na to pewnie kiedyś przyjdzie czas) i nie o świętach (choć idą takie co to każą Pani Kazi między groby w futrze łazić). Ja z tym jedzeniem, bo nazbierało mi się w lodówce pamięci tyle skrawków i ułomków, że nic tylko pizza albo bigos. Więc wybór prosty - do wyborowej - bigos.

     A o co mnie się tak głównie rozchodzi?  - pyta klasyk w zielonych wytartych dresach. Główną robotę już za mnie dziś zrobił niejaki Ziemowit Szczerek (postać fikcyjna to? wyssana z redakcyjnego palca? Mówże, człek żeś jest, czy zjawa?). Jeśli kto nie czytał zapraszam do jego felietonu p.t. "Polska to Europa Środkowa...". Kto czytał i pyta, co w tym takiego niezwykłego, odpowiadam, że niewiele. Niewiele nowego, niewiele odkrywczego i w ogóle niewiele nic. DLATEGO felieton jest niezwykły: bo oto po raz setny odgrzewany kotlet, po raz tysięczny podejmowany temat i... wciąż aktualny. NIESTETY! Jaki to temat? Ano, w dużym skrócie - opresyjność państwa polskiego (patrz: obrazek). I w tym nurcie, w tym duchu, w tej smętnej nucie (wie to szczególnie Jacek, gdyż zasmucałem go w ten sposób wielokroć w czasie moich odwiedzin Polski, które z kolei niezmiennie i doszpikukostnie mnie zasmucały), wymiatam z lodówki, według daty ważności:
 - Ziemkiewicza, czyli do jak wielkich absurdów można się posunąć, by coraz to nowymi sporami moralnymi czy personalnymi zasłonić swe niedołęstwo przywódcze (sprawa 'basenu narodowego' i autostrad to naprawdę dziecinne ciapanie się w kałuży i babki z piasku - abstrahując, oczywiście od skrajnie nieuczciwego i bandyckiego umywania rąk od odpowiedzialności za bankrutujące firmy, które po raz kolejny dały nabić się państwu w butelkę).
 - Walenciaka ukłon pozorny w stronę polskiej polityki i pozorny uśmiech Mony Lisy do min. Sikorskiego. Pozorny ukłon, gdyż tak naprawdę to unik, by nie dostać rykoszetem, kiedy się okaże, że jakiś rzeczpospolitopolski odpowiednik Ministerstwa Głupich Kroków umieści przez pomyłkę polskich felietonistów na czarnej liście opozycjonistów chińskich bądź talibów w Kiejkutach. Pozorny uśmiech Mony Lisy, bo to raczej tik nerwowy, zaciskanie szczęki przed eksplozją kolejnych min min.Sikorskiego i innych wszechmaści polityków (jak wiadomo politica pochodzi od łac. poli- wiele, oraz tyka, czyli wszystkiego (się) tyka - przyp. autora).
 - Internautów wzajemne naszczucie - po konferencji eksperckiej w sprawie przyczyn wypadku w Smoleńsku. Tu nie podam linku do ich komentarzy, gdyż poziom nienawiści i debilizmu tępych i bezrefleksyjnych studentów opłacanych przez siły polityczne, by smarowali takie pierdoły jest wprost proporcjonalny to finansowej dziury w której się znaleźli za sprawą tych samych sił politycznych. Nie mniej jednak ich zajadłość i chamstwo są tak wielkie, że nie mieszczą mi się pod klawiaturą kompa, na którym to piszę. Smutne, że absurdalność debaty publicznej w Polsce na ten temat osiągnęła już dawno taki poziom, że gdyby nawet JAHWE na kamiennych tablicach wyrył, że nie brzoza lecz eksplozja, to i tak połowa społeczeństwa lałaby po gaciach ze śmiechu mówiąc, że to Lech Kaczyński pewnie gotował zacierki na gazie, wykipiało zalało i pierdykło.
 -  Ridleya Scotta i mój zawód Prometeuszem (tym filmowym, oczywiście, a nie tym 'prawdziwym') - już na samym początku, ale za to konsekwentnie do końca filmu, absurd, za który Scott mógłby dostać Złotą Malinę tudzież nagrodę od Pani Minister Kopacz: ekspedycja za bilion dolarów leci 2,5 roku na drugi koniec wszechświata, by z dużym prawdopodobieństwem odnaleźć i nawiązać kontakt z inną cywilizacją - gigantyczne nakłady (w scenariuszu - na badania oraz filmowe  - na efekty specjalne) i co? I pierwsze co robi przeszkolona, doświadczona ekipa, to ściąga ochronne hełmy na początku filmu - a, co tam, Nieznane Formy Życia nie mogą być przecież mikrobami, skoro szukamy bogów. Ta naiwność odebrała mi cały smak. Zbyt swojska.

A co na to sam Prometeusz? Jest natchnieniem dla dramatopisarzy (a nie rodzimych dramatotwórców): "Jeść czy być jedzonym - oto jest pytanie!"



środa, 24 października 2012

Pervertus Vulgaris, czyli Zboczeniec Pospolity

     Z racji tego, że za kilka dni ukaże się na łamach Cudzoziemka.nl mój dość obszerny artykuł o boskości seksu - tak, tak, nie inaczej - czynię ten wpis w blogu, gwoli wstępu i rozgrzewki. W tamtym artykule opieram się na dwóch książkach: na pozycji Seks jest boski (Knotz) oraz Seks się liczy - od seksu do nadświadomości (Osho).
     Wszystko - jak zawsze i wszędzie i na wieki wieków amen - zależy od punktu widzenia i konwenansu. I tak:  w świątyni Kadżuraho "medytuje się seks", natomiast znosząc orgazmistyczne jajo i nasienie przy Hustlerze mówimy już o zwykłym niewyżyciu czy nawet opętaniu seksem. Kiedy tak naprawdę trudno dowieść, że i jedno i drugie nie skończy się 'trzepaniem gruchy' lub - w imię równouprawnienia - 'brandzlowaniem' (oczywiście odpowiednio naukowo nazwanych onanizmem lub potrzebą wyładowania nagromadzonej energii seksualnej - zależnie od szkoły).
     Tę samą naukę o sztuce seksu można odnaleźć w liczącej tysiące lat Kamasutrze (mówię o podejściu Osho, by wejść w seks, przejść przez niego i w końcu ponad niego wyjść, aż do brahmaczarji - celibatu w kontemplacji Stworzenia), ale można też zrobić z Kamasutry znak towarowy i targi pornograficzne (przykład z holenderskiego podwórka) - a więc i droga i ślepa uliczka w rozumieniu seksu.
     Można w ogóle olać kolesia jak ja, co to szuka 'zrozumienia seksu' i po prostu zignorować go bądź wyśmiać i, podpierając się biologicznie uwarunkowaną potrzebą, czytać Freuda i Junga i chodzić na dziwki. Można. Jak mówiłem na początku: obecnie panuje nam niepodzielnie wielki postmodernistyczny bóg - demon Seks.
     I nie byłoby w tym nic złego, gdyż seks jest przecież podstawową energią życia, od kwiatków z ich spermatozoidami, ptaszków zdobnych w piórka, po ludzkie szczenięta (pantofelka nie liczymy, gdyż ten, jak wiadomo, rozmnaża się nawet nie obojnaczo, ale przez swój własny podział). Problem pojawia się wtedy, gdy seks staje się rozpasany przez jego kulturowo-religijnie warunkowane wyparcie, wyzierając z naszej podświadomości nie jako część naszej natury, ale jak zdeformowany nowo-twór. A oto dowód:
     Dziś moje dziecko oglądało bajkę. Kot-ganster słuchał dwóch śpiewających i tańczących na scenie wiewiórek. Po piosence krzyknął do swoich szczurów-ochroniarzy, żeby dopilnowali, aby wiewiórzyce śpiewały od dziś tylko dla niego, u niego. To rozumienie dosłowne - tak odebrała to moja córka. Spoko, jest dzieckiem, jest zdrowa.
     Ale gorzej ze mną, gdyż dla mnie to czysta metafora napalonego na myszki, tfu!, na wiewórki (albo na myszki tych wiewiórek) kota, alfonserii i prostytucji.
     Ale jeszcze gorzej ze społeczeństwem: co się z nami porobiło, że produkuje takie zatrute jak mój umysły?
     Przecież może faktycznie kotek chciał słuchać wiewióreczek?

Akurat!

Zachęcająco? Odpychająco? Po więcej w tym temacie zapraszam do artykułu na stronach Cudzoziemki!

czwartek, 18 października 2012

Początek i Koniec historii z Facebookiem (skopiowane z wpisu z przymusu założonego konta na FB)

 Początek (31/08/2012)

     "Myślę sobie, że wkurza mnie przymus posiadania Facebooka i pewnie trochę czasu minie zanim się polubimy. Nie mniej jednak postaram się sukcesywnie zapraszać znajomych i wrzucać jakieś rzeczy godne uwagi. 

...Udostępniane, komentarze, statystyki, alerty, powiadomienia, osie czasu - tyle wezwań do śledzenia bzdur publikowanych przez podobnych do mnie nudziarzy... I to najgorsze: What's in your mind? - O czym teraz myślisz?... jak wyrzut sumienia, jak spowiednik za kołnierzem, jak szpieg, jakbym nie tylko był szpiegowany przez innych, ale i innych szpiegował a do tego na samego siebie donosił...
     A w tej właśnie chwili hula mi w głowie i przed oczami clip The National p.t. "Bloodbuzz OHIO". Spodobał ten klimat dwurzędówki i lat '80 i 'niezaangażowania'...





Koniec (8/10/2012) ?

     "O czym teraz myślę? Że choć liczba moich FB wpisów jest odwrotnie proporcjonalna do liczby jego światowych użytkowników (nie wiem: 1 miliard - ogółem czy dziennych zalogowań - jak donoszą wiadomości) - ja mam jakąś wrodzoną odporność i nie zarażę się tą FeBrą. Jak nie zaraziłem się grami atari ani commodore, nie zapadłem na żadne mariobrosy czy warcrafty ani na żadne inne takie zapalenie łączy (hm, dzieli raczej), tak i teraz dokonuję z uśmiechem na ustach jednego z ostatnich wpisów na Fej-Zbuku. Nie ma na to czasu, ani sensu w tym. Obwąchując żywoty innych, sam nie poczuję nawet, kiedy własne życie mi wystygnie.
     Idę sparzyć herbatę lub chociaż łapę w ognisku. Idę połazić po deszczu. Biegnę się spocić. Staję, by zmarznąć. Kto do mnie dołączy? Nie czytając i nie pisząc - po prostu parząc, łażąc, pocąc się i marznąć. No, chodź, spotkajmy się w końcu... SAMI ZE SOBĄ!"
A więc z uwagi na t.zw. święty spokój postanowiłem pisać felietony. Niestety, z dwóch magazynów w Holandii, z którymi jako-tako współpracuję jeden przeżywa jakiś okres zakrztuśny połykając swój własny ogon z obfitości treści przy niedoborze kadr, a drugi jest babskim periodykiem, gdzie smak dobry lecz częstotliwość iście niewieścia... ledwo comiesięczna.

     Dlatego zaglądam na wikipedię analizując, co to blog, liżę blogi znajomych (nieznajomych nie czytam, bo nie mam czasu anie rozeznania, więc może jak się oswoję) i wklikuję ten oto pierwszy wpis wraz z ukłonem w stronę mych 'nazwiskowników' (odpowiednik 'imienników') z dziecięcego podwórka...