poniedziałek, 29 października 2012

Jeść czy być jedzonym?

    Nie, ja nie o kulinariach (choć i na to pewnie kiedyś przyjdzie czas) i nie o świętach (choć idą takie co to każą Pani Kazi między groby w futrze łazić). Ja z tym jedzeniem, bo nazbierało mi się w lodówce pamięci tyle skrawków i ułomków, że nic tylko pizza albo bigos. Więc wybór prosty - do wyborowej - bigos.

     A o co mnie się tak głównie rozchodzi?  - pyta klasyk w zielonych wytartych dresach. Główną robotę już za mnie dziś zrobił niejaki Ziemowit Szczerek (postać fikcyjna to? wyssana z redakcyjnego palca? Mówże, człek żeś jest, czy zjawa?). Jeśli kto nie czytał zapraszam do jego felietonu p.t. "Polska to Europa Środkowa...". Kto czytał i pyta, co w tym takiego niezwykłego, odpowiadam, że niewiele. Niewiele nowego, niewiele odkrywczego i w ogóle niewiele nic. DLATEGO felieton jest niezwykły: bo oto po raz setny odgrzewany kotlet, po raz tysięczny podejmowany temat i... wciąż aktualny. NIESTETY! Jaki to temat? Ano, w dużym skrócie - opresyjność państwa polskiego (patrz: obrazek). I w tym nurcie, w tym duchu, w tej smętnej nucie (wie to szczególnie Jacek, gdyż zasmucałem go w ten sposób wielokroć w czasie moich odwiedzin Polski, które z kolei niezmiennie i doszpikukostnie mnie zasmucały), wymiatam z lodówki, według daty ważności:
 - Ziemkiewicza, czyli do jak wielkich absurdów można się posunąć, by coraz to nowymi sporami moralnymi czy personalnymi zasłonić swe niedołęstwo przywódcze (sprawa 'basenu narodowego' i autostrad to naprawdę dziecinne ciapanie się w kałuży i babki z piasku - abstrahując, oczywiście od skrajnie nieuczciwego i bandyckiego umywania rąk od odpowiedzialności za bankrutujące firmy, które po raz kolejny dały nabić się państwu w butelkę).
 - Walenciaka ukłon pozorny w stronę polskiej polityki i pozorny uśmiech Mony Lisy do min. Sikorskiego. Pozorny ukłon, gdyż tak naprawdę to unik, by nie dostać rykoszetem, kiedy się okaże, że jakiś rzeczpospolitopolski odpowiednik Ministerstwa Głupich Kroków umieści przez pomyłkę polskich felietonistów na czarnej liście opozycjonistów chińskich bądź talibów w Kiejkutach. Pozorny uśmiech Mony Lisy, bo to raczej tik nerwowy, zaciskanie szczęki przed eksplozją kolejnych min min.Sikorskiego i innych wszechmaści polityków (jak wiadomo politica pochodzi od łac. poli- wiele, oraz tyka, czyli wszystkiego (się) tyka - przyp. autora).
 - Internautów wzajemne naszczucie - po konferencji eksperckiej w sprawie przyczyn wypadku w Smoleńsku. Tu nie podam linku do ich komentarzy, gdyż poziom nienawiści i debilizmu tępych i bezrefleksyjnych studentów opłacanych przez siły polityczne, by smarowali takie pierdoły jest wprost proporcjonalny to finansowej dziury w której się znaleźli za sprawą tych samych sił politycznych. Nie mniej jednak ich zajadłość i chamstwo są tak wielkie, że nie mieszczą mi się pod klawiaturą kompa, na którym to piszę. Smutne, że absurdalność debaty publicznej w Polsce na ten temat osiągnęła już dawno taki poziom, że gdyby nawet JAHWE na kamiennych tablicach wyrył, że nie brzoza lecz eksplozja, to i tak połowa społeczeństwa lałaby po gaciach ze śmiechu mówiąc, że to Lech Kaczyński pewnie gotował zacierki na gazie, wykipiało zalało i pierdykło.
 -  Ridleya Scotta i mój zawód Prometeuszem (tym filmowym, oczywiście, a nie tym 'prawdziwym') - już na samym początku, ale za to konsekwentnie do końca filmu, absurd, za który Scott mógłby dostać Złotą Malinę tudzież nagrodę od Pani Minister Kopacz: ekspedycja za bilion dolarów leci 2,5 roku na drugi koniec wszechświata, by z dużym prawdopodobieństwem odnaleźć i nawiązać kontakt z inną cywilizacją - gigantyczne nakłady (w scenariuszu - na badania oraz filmowe  - na efekty specjalne) i co? I pierwsze co robi przeszkolona, doświadczona ekipa, to ściąga ochronne hełmy na początku filmu - a, co tam, Nieznane Formy Życia nie mogą być przecież mikrobami, skoro szukamy bogów. Ta naiwność odebrała mi cały smak. Zbyt swojska.

A co na to sam Prometeusz? Jest natchnieniem dla dramatopisarzy (a nie rodzimych dramatotwórców): "Jeść czy być jedzonym - oto jest pytanie!"



środa, 24 października 2012

Pervertus Vulgaris, czyli Zboczeniec Pospolity

     Z racji tego, że za kilka dni ukaże się na łamach Cudzoziemka.nl mój dość obszerny artykuł o boskości seksu - tak, tak, nie inaczej - czynię ten wpis w blogu, gwoli wstępu i rozgrzewki. W tamtym artykule opieram się na dwóch książkach: na pozycji Seks jest boski (Knotz) oraz Seks się liczy - od seksu do nadświadomości (Osho).
     Wszystko - jak zawsze i wszędzie i na wieki wieków amen - zależy od punktu widzenia i konwenansu. I tak:  w świątyni Kadżuraho "medytuje się seks", natomiast znosząc orgazmistyczne jajo i nasienie przy Hustlerze mówimy już o zwykłym niewyżyciu czy nawet opętaniu seksem. Kiedy tak naprawdę trudno dowieść, że i jedno i drugie nie skończy się 'trzepaniem gruchy' lub - w imię równouprawnienia - 'brandzlowaniem' (oczywiście odpowiednio naukowo nazwanych onanizmem lub potrzebą wyładowania nagromadzonej energii seksualnej - zależnie od szkoły).
     Tę samą naukę o sztuce seksu można odnaleźć w liczącej tysiące lat Kamasutrze (mówię o podejściu Osho, by wejść w seks, przejść przez niego i w końcu ponad niego wyjść, aż do brahmaczarji - celibatu w kontemplacji Stworzenia), ale można też zrobić z Kamasutry znak towarowy i targi pornograficzne (przykład z holenderskiego podwórka) - a więc i droga i ślepa uliczka w rozumieniu seksu.
     Można w ogóle olać kolesia jak ja, co to szuka 'zrozumienia seksu' i po prostu zignorować go bądź wyśmiać i, podpierając się biologicznie uwarunkowaną potrzebą, czytać Freuda i Junga i chodzić na dziwki. Można. Jak mówiłem na początku: obecnie panuje nam niepodzielnie wielki postmodernistyczny bóg - demon Seks.
     I nie byłoby w tym nic złego, gdyż seks jest przecież podstawową energią życia, od kwiatków z ich spermatozoidami, ptaszków zdobnych w piórka, po ludzkie szczenięta (pantofelka nie liczymy, gdyż ten, jak wiadomo, rozmnaża się nawet nie obojnaczo, ale przez swój własny podział). Problem pojawia się wtedy, gdy seks staje się rozpasany przez jego kulturowo-religijnie warunkowane wyparcie, wyzierając z naszej podświadomości nie jako część naszej natury, ale jak zdeformowany nowo-twór. A oto dowód:
     Dziś moje dziecko oglądało bajkę. Kot-ganster słuchał dwóch śpiewających i tańczących na scenie wiewiórek. Po piosence krzyknął do swoich szczurów-ochroniarzy, żeby dopilnowali, aby wiewiórzyce śpiewały od dziś tylko dla niego, u niego. To rozumienie dosłowne - tak odebrała to moja córka. Spoko, jest dzieckiem, jest zdrowa.
     Ale gorzej ze mną, gdyż dla mnie to czysta metafora napalonego na myszki, tfu!, na wiewórki (albo na myszki tych wiewiórek) kota, alfonserii i prostytucji.
     Ale jeszcze gorzej ze społeczeństwem: co się z nami porobiło, że produkuje takie zatrute jak mój umysły?
     Przecież może faktycznie kotek chciał słuchać wiewióreczek?

Akurat!

Zachęcająco? Odpychająco? Po więcej w tym temacie zapraszam do artykułu na stronach Cudzoziemki!

czwartek, 18 października 2012

Początek i Koniec historii z Facebookiem (skopiowane z wpisu z przymusu założonego konta na FB)

 Początek (31/08/2012)

     "Myślę sobie, że wkurza mnie przymus posiadania Facebooka i pewnie trochę czasu minie zanim się polubimy. Nie mniej jednak postaram się sukcesywnie zapraszać znajomych i wrzucać jakieś rzeczy godne uwagi. 

...Udostępniane, komentarze, statystyki, alerty, powiadomienia, osie czasu - tyle wezwań do śledzenia bzdur publikowanych przez podobnych do mnie nudziarzy... I to najgorsze: What's in your mind? - O czym teraz myślisz?... jak wyrzut sumienia, jak spowiednik za kołnierzem, jak szpieg, jakbym nie tylko był szpiegowany przez innych, ale i innych szpiegował a do tego na samego siebie donosił...
     A w tej właśnie chwili hula mi w głowie i przed oczami clip The National p.t. "Bloodbuzz OHIO". Spodobał ten klimat dwurzędówki i lat '80 i 'niezaangażowania'...





Koniec (8/10/2012) ?

     "O czym teraz myślę? Że choć liczba moich FB wpisów jest odwrotnie proporcjonalna do liczby jego światowych użytkowników (nie wiem: 1 miliard - ogółem czy dziennych zalogowań - jak donoszą wiadomości) - ja mam jakąś wrodzoną odporność i nie zarażę się tą FeBrą. Jak nie zaraziłem się grami atari ani commodore, nie zapadłem na żadne mariobrosy czy warcrafty ani na żadne inne takie zapalenie łączy (hm, dzieli raczej), tak i teraz dokonuję z uśmiechem na ustach jednego z ostatnich wpisów na Fej-Zbuku. Nie ma na to czasu, ani sensu w tym. Obwąchując żywoty innych, sam nie poczuję nawet, kiedy własne życie mi wystygnie.
     Idę sparzyć herbatę lub chociaż łapę w ognisku. Idę połazić po deszczu. Biegnę się spocić. Staję, by zmarznąć. Kto do mnie dołączy? Nie czytając i nie pisząc - po prostu parząc, łażąc, pocąc się i marznąć. No, chodź, spotkajmy się w końcu... SAMI ZE SOBĄ!"
A więc z uwagi na t.zw. święty spokój postanowiłem pisać felietony. Niestety, z dwóch magazynów w Holandii, z którymi jako-tako współpracuję jeden przeżywa jakiś okres zakrztuśny połykając swój własny ogon z obfitości treści przy niedoborze kadr, a drugi jest babskim periodykiem, gdzie smak dobry lecz częstotliwość iście niewieścia... ledwo comiesięczna.

     Dlatego zaglądam na wikipedię analizując, co to blog, liżę blogi znajomych (nieznajomych nie czytam, bo nie mam czasu anie rozeznania, więc może jak się oswoję) i wklikuję ten oto pierwszy wpis wraz z ukłonem w stronę mych 'nazwiskowników' (odpowiednik 'imienników') z dziecięcego podwórka...

środa, 17 października 2012

Zmielony.pl (ale UWAGA – to nie jest tekst o polskiej kiełbasie!)

(Oryginalnie tekst miał ukazać się na łamach tygodnika polonijnego w Holandii Niedziela.nl, jednak okazuje się, że wąż pożarł swój własny ogon, więc zapraszam do bloga)

 

Chciałbym napisać w tym miejscu (t.j. na wstępie), że przedstawiam Państwu pierwszą odsłonę mojego kolejnego po (HIP-o-droomie sprzed blisko 5 lat) cyklu artykułów o Polakach w Holandii. Tym razem nie chcę jednak pisać artykułów tematycznych, lecz felietony, w których będę starał się jasno oddać współczesnego ducha polskiego na obczyźnie.
Felieton, jak felieton, już  ze swej definicji, jest wyraźnie osobistą formą wypowiedzi. Z tego powodu będzie siłą rzeczy bardziej o Polaku w Holandii spotykającym innych Polaków, w konkretnym miejscu (Haga i okolice) i czasie (teraźniejszym) i kontestującym (nie istotne jak udolnie) ów pobyt.
Podkreślając ten punkt widzenia chcę pomóc Państwu już na początku zauważyć, to co chciałbym tymi tekstami osiągnąć, a mianowicie: chcę uniknąć generalizowania i wymądrzania się. Chcę pozostać bardzo precyzyjny i, aby to osiągnąć, będę trzymał się wyłącznie szczegółów i faktów, a jeśli sięgnę po opinie, będą to wyłącznie opinie moje bądź cytowane za konkretnymi  osobami.
Rzetelność osobistego zaangażowania w dany dyskurs wiąże się też z arbitralnym osądem, ze swoim punktem widzenia. I bardzo dobrze, bo uważam, że nie ma nic gorszego jak granie eksperta od wszystkiego, podszywanie się pod głos jakiejś grupy, markowanie rozumienia jej odczuć czy uzurpowanie sobie wiedzy na temat spraw innych osób lub grup społecznych.
Dlatego powtarzam, nie wiem czy powstanie z tego cykl, czy może Naczelny Niedzieli nie wpuści mnie już więcej na łamy pisma (choć mam nadzieję, że tą tematyką przypodobałem mu się, bo z niego – tak między nami – to jeden z bardziej zaciekłych polsko-patriotycznych Don Kichotów jakich znałem). W każdym razie spróbuję i to od razu z grubej rury małą agitacją (a)polityczną.

Moje pieskie życie

Jeśli dobrze się orientuję do tej pory trwa dyskusja, czy aby na pewno powiedzenie „psi żywot” ma zabarwienie pejoratywne, czy raczej pozytywne. Dlatego na użytek tego artykułu pozwólcie Państwo, że posłużę się nim w znaczeniu niedookreślonym, takim pośrednim, nierasowym, nieco skundlonym.
Jaki tam ze mnie Polak jest, taki jest, można mieć wiele zastrzeżeń, jednak czego jak czego, ale braku patriotyzmu odmówić mi nie wolno. Z tej choćby przyczyny, że nikt jeszcze nie ukuł definicji patriotyzmu tak sztywnej jak dogmat, ani tym bardziej nikt miernika polskości nie wynalazł. Zawsze było mi bliżej do pojedynczego krytycznego głosu polskiego na krańcu świata (Gombrowicz) niż do bezrefleksyjnego walenia tłumnego w narodowy cymbał (Słowacki lub Sienkiewicz).
Przyznać się muszę, że do mnie polskość dociera dopiero teraz, kiedy za niedługo w swych latach dogonię inżyniera Karwowskiego. Dociera, powoli, nieśmiało się skrada i to raczej nie tyle przez afirmację cnót naszych narodowych i z patefonu dudniących kazań przeróżnej maści Ojców (Robaków czy Dyrektorów), co przez negację – jakim Polakiem na pewno nie chciałbym być.
Co ciekawe i warte podkreślenia (gdyż może to być wskazówką dla innych) patriotyzmu nie nauczył mnie nikt (szkoła i media z przeciwnym wręcz skutkiem). To znaczy, owszem, nauczyły mnie, ale właśnie biernie, raczej przez swą słoniowatość (nie mylić z pamiętnym wystąpieniem Słoń a sprawa polska!) odstręczając od przyjętych zasad, machinalnie klepanych litanii, zbiorowo śpiewanych hymnów.
Wyzbyty tego balastu przylepionej niczym rzep do psiego ogona polskości, cieszyłem się swą psią wolnością obwąchując, smakując, trochę merdając w lewo, to znów w prawo, a to dwóm panom, a to nikomu nie służąc.
Aż któregoś dnia, kiedy po blisko sześciu latach wędrówki poza Niderlandami znalazłem się w nich z powrotem (gdyż jak to Kornel Makuszyński słusznie w „Jacku i Placku” zauważył, według niektórych Ziemia jest okrągła). Wtedy do mej psiej łepetyny zakradło się pytanie:  co ja tu robię? Zaraz jednak zrozumiałem, że właściwe pytanie powinno brzmieć: Dlaczego po trzech latach pobytu w jako-takiej ostoi w Polsce, znowu latam z wywieszonym jęzorem po Holandiach, ciągam ze sobą żonę i dziecko, szukam kwadratowych jaj lub, jak kto woli, nowych dziur w starym serze, no, po co?
Szybko poszedłem więc po rozum do głowy (czyli w dzisiejszych czasach ‘poserwować na necie’) i tak oto znalazłem kilka interesujących mnie konkluzji opartych o opinie innych goniących w piętkę psiaków. Oto trzy najważniejsze:

Nie dla psa kiełbasa

Po pierwsze, stanęła mi kością w gardle jedynie dostępna praca w roli korpoludka, to jest pracownika szeregowego światowej korporacji, czy jak kto woli biurwy, wklepywacza albo leminga. Cóż, prawda, że dla nie jednego absolwenta korporacje są idealnym miejscem na zdobycie stażu (nie mówiąc już, że świetnie wyglądają w CV). Jednak takiemu niesfornemu psiakowi jak ja korpo dała, prócz możliwości powęszenia i zaznaczenia nowego terenu, odwagę jak najszybszego oddreptania, byle dalej od łańcucha . Niestety (niestety dla mnie , oczywiście) w krakowskich realiach teraźniejszej Polski tylko taka praca daje jakie-takie pieniądze (prowadząc i tak, wcześniej czy później, do wypalenia zawodowego). Ale dobrze – żadna praca nie hańbi (o ile można z niej zrezygnować zanim zgnębi).
Po drugie, moje trzy lata pobytu w Stołecznym Królewskim Mieście po siedmiu zagranicą zawierały w sobie wszystkie podręcznikowe objawy traumy (jak mówią psychologowie jest to typowa obrona psychiki przed wstrząsem):  (1) zaprzeczenie –„ Znów strąbili mnie na ulicy? Kierowca autobusu na mnie nawrzeszczał za brak drobnych? Kobitka w sklepie dała mi mopa, gdy córce upadł lód? No, nie, to nie ja jestem przeczulony, tylko oni gruboskórni”; (2) złość – „O żesz k..., ja cię stresuję?! (za klasyką kina polskiego) lub po prostu „Czy tak trudno wprowadzić numerki w kolejce na poczcie !? Tu nie ma co łatać dziur, tu tzreba wymienić całą nawierzchnię! Świetnie, tym rowerem na dwupasmówce, świetnie!”; (3) negocjacja – „Okej,daj se chłopie na luz. Jak będę dla nich miły to i oni będą. Zmiany wymagają czasu. Nie dam się sprowokować. Będę pozytywnym przykładem”; (4) depresja – „Nie, nie mogę! Mam to gdzieś! Mieszkam w Krakowie a Sukiennice oglądam w TV! Płynę jak ten leming, pracuję w korpo a nie mam ani pieniędzy, ani życia...”; (5) akceptacja – tu w sukurs zawsze przychodzą polskie stacje radiowe, grające niezmiennie te same, jedynie słuszne, sprawdzone hity: „Bo tutaj jest jak jest...”, albo inna perełka: "Mówię tak (mówię, mówię) mówię nie (mówię, mówię) bywa, że (bywa, bywa) czasem jestem dziwn, jak to miasto..." A ja co? A ja na to w klasyka uderzam, gwiżdżąc sobie na to: "Hit the road Jack and don't you come back..."
Po trzecie wreszcie – demagogia, bezczelność, nieudolność i zachłanność rządzących oraz mizerota  marionetkowych wolnych  mediów serwujących na przemian a to debilne programy rozrywkowe, a to skrajne sobie przeciwstawne sondaże polityczne, to znów te same liche seriale. Głowę sobie dam uciąć, że gdyby wyłączyć Polakom TV to po tygodniu wróciłaby normalność i kultura, i rodzinne obiadki i prywatki i boomu gospodarczego nie trzeba by było reanimować. (Tak, mówię serio, sam przeprowadziłem wraz z córką lat 3 małe badania porównujące atmosferę w domach polonusów z polską TV oraz bez. W tych bez, córka była spokojniejsza i wynik mnie przekonał.) Słowem – zrozumiałem przez te trzy lata co znaczy termin „kiełbasa wyborcza”. A Polska, jak wiadomo, słynie z kiełbasy. 
Będąc więc psem co to nie jedną kość ogryzał pomyślałem: „Hola, hola, jeśli to takie frykasy ci pod pysk podtykają, to ty już lepiej zmień podwórko. Nie dla psa taka kiełbasa. Zmykaj, bo i ciebie zmielą”.

Zmieleni.pl

Więc znów jestem w Holandii. Zaczynam znowu od nowa. Od nowa muszę udowadniać rodzinie, że – może już nie antylopę – ale chociaż królika upolować potrafię. Znów nowa buda i moszczenie się. Znowu odbija mi się mielonką na myśl o Polsce. Dlaczego? Dlaczego tak znowu jest, do ciężkiej cholery?
Czujecie podobny gniew i zawód? Czy to nie dlatego wyjechaliście i tu jesteście? Pewnie czujecie też żal i smutek z powodu rozdarcia? Bo ja czuję. Czuję go podwójnie, ba, potrójnie mocno: za siebie, za moją rodzinę i za Was. Mam też poczucie znużenia i zdrady, porzucenia, bezpańskości (bezpaństwowości?), a Wy?
Kto jest temu winny? Oni? Politycy? E, to banalne, wszak wybory należą do nas (również brak udziału to wybór). Winny jest zatem może faktycznie system? Może nie partie, ale konkretne osoby z Pani  podwórka, z Pana ulicy powinny wziąć się za rządzenie?
Trudno ocenić – nie znam się na polityce. Jednak na chwilę obecną przekonuje mnie inicjatywa obywatelska Pawła Kukiza (niegdysiejszy lider zespołu Piersi) Zmieleni.pl. Wejdźcie na jego stronę i konto facebookowe i poczytajcie o akcji poparcia dla wprowadzenia Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. To nie nawoływanie do anarchii – to apel o nową, sprawiedliwszą ordynację wyborczą. To nie agitacja polityczna – to oddolna akcja propagująca odpolitycznienie.
A przynajmniej mam taką głęboką nadzieję. Nadzieja, ot, taka moja psiapolska dola!
P.S.
Jeśli uważacie Państwo tę akcje za słuszną – like-nijcie ją na Facebooku. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej lub spotkać z Pawłem Kukizem lub jego współpracownikami – zgłaszam się na ochotnika zbierającego Wasze głosy. Kto wie, może pofatyguje się do NL i przybliży nam swoją inicjatywę? Dlatego w razie komentarzy i chęci bliższego poznania idei JOW w NL, zapraszam do komentarzy...