wtorek, 30 grudnia 2014

(Nie)zostać Volks-Dutchem (2)

W dzisiejszej darmowej prasie Ebru Umar – holenderska publicystka tureckiego pochodzenia pisze:

„Kocham Holandię. Kocham kraj, gdzie każdy jest równy. Gdzie jest bez znaczenia czy jest się biednym, bogatym, mądrym czy głupim, białym, czarnym, brązowym czy żółtym, homo czy hetero, muzułmaninem, Żydem, chrześcijaninem czy ateistą, mężczyzną czy kobietą: każdy jest równy w Holandii. Każdy ma te same prawa. Kocham kraj, gdzie mogę być tym, kim jestem, mogę myśleć, co myślę, pisać, co piszę, odczuwać, co odczuwam, robić, co robię bez obaw, że zostanę potępiona i maltretowana. Kocham kraj, gdzie się urodziłam, którego językiem mówię, gdzie się wychowałam i wiem co i jak (…)

Tam, gdzie urodzili się moi rodzice, czuję się obco. Póki wiem, że zaraz wracam, póty jest wszystko w porządku. Całkowitym. Klimat jest wspaniały, ludzie mili, jedzenie boskie a postęp gospodarczy nie do zatrzymania. Lecz dziękuję Bogu na nagich moich kolanach, że nie muszę tam żyć na stałe, że nie chodziłam tam do szkoły, że nie musiałam się bronić przed praniem mózgu zwanym autorytarnie edukacją. O, tak, jeśli chodzi o prawo, odpowiedzialność, wolność, równość, nienawidzę Turcji. Mocno i szczerze. Wolność jest wybiórcza. Równości to iluzja (…)”

Czy jest aż tak źle w Turcji – nie wiem, lecz nie jestem też pewien, czy jest aż tak wspaniale w Holandii. Dokładnie 30 lat ma w tym roku holenderski przebój „Over de muur” (Za murem) zespołu Klein Orkest. Tyczy on co prawda bezpośrednio muru berlińskiego, pośrednio jednak opisuje znakomicie iluzoryczną wolność zachodniego świata:
„neony reklam lśnią intrygująco
chodź potańcz, chodź pojedz, chodź wypij, chodź zagraj…
to już 40 lat wolności i jakże wiele udało się osiągnąć!
Ale czymże jest wolność, bez domu, bez pracy
 Zgoda -
można demonstrować, jak się ma kryte plecy
Lecz tylko jak się ma pieniądze, stać cię na wolność”



Cytuję te dwa teksty po pierwsze z zazdrości, z jaką łatwością Ebru potrafi publicznie wyznać miłość swojej ojczyźnie. Z łatwością tym większą, im jaśniej widzi, co ten kraj jej daje w przeciwieństwie do kraju jej rodziców. Cytuję po drugie dlatego, by za Harrym Jekkersem z Klein Orkest, uważać by się tą miłością nie zachłysnąć, by pozostać trzeźwym, krytycznym i wymagającym. Tak względem siebie jak i względem swoich rodaków jak i swojej ojczyzny.

Tym samym odpowiadam na zarzuty w komentarzu do pierwszej części tego wpisu: jestem krytyczny, cyniczny albo i prześmiewczy, BO MI ZALEZY. Bo się troszczę. Bo nie rozumiem czemu jest łatwiej żyć w Holandii niż w mojej ojczyźnie. Bo wymagam normalności – nie łatwości i tylko wygód – ale normalnej rzeczywistości, gdzie ludzie kompetentni i życzliwi starają się dbać o swoje podwórko rozumiane nie jako zagon za płotem czy wysokim murem, ale jako cały kraj. Bo jestem JEDNYM Z 3 MILIONOW, o których mówi film Magdy Piejko

Co do zarzutu o skakanie z tematu na temat – cóż – zbyt wiele myśli i obserwacji, zaznaczam więc na chybił-trafił co istotniejsze wątki. Chętnie jednak się zatrzymam przy jakikolwiek i porozmawiam – więc śmiało, czekam na dalsze komentarze. Natomiast zarzut, że nie podoba mi się nasz hymn, bo jakoby gardzę polską ofiarą poległych za niego patriotów – odpieram całkowicie. Piszę o powodzie poniżej jak pisałem na wstępie (proszę czytać uważniej!).

I’m a legal alien, albo znaki postkolonializmu

Śpiewając powyższą piosenkę Sting czuł się jak Obcy w kraju założonym przez jego pradziadów, gdzie mógł przecież swobodnie posługiwać się swoim językiem. O ileż bardziej obcą planetą jest dla nas Holandia!

Ale nie chodzi przecież tylko o język. Powiem krótko i szczerze, że mimo początkowych, wyłącznie pragmatycznych chęci zdobycia holenderskiego paszportu, nigdy nie zbliżyłem się do holenderskiej kultury bardziej niż na zjedzenie symbolicznego haring met uitjes i nauczenie się podstaw języka. Owszem, obchodzimy z córką Sinterklaas intocht i całe to Zwarto-Pietowe, miłe bądź co bądź, zamieszanie. Owszem, jemy ICH chleb i pijemy ICH wodę (aby pozostać przy symbolach). Niemniej jednak wszystko inne jakoś naturalnie pozostaje polskie. Nawet bardziej niekiedy, niż mógłbym sobie tego życzyć. Jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi. Czy to nie świadczy o moim przywiązaniu do tradycji, do pewnych wartości?

Po 10 latach pobytu, nadal nie wtopiłem się w lokalną rzeczywistość, nie zachłysnąłem się – jak złośliwi mogą sądzić – tym BeneLuxem. Nie przekonałem się do holenderskiej kultury. Telewizję – jeśli oglądam, to tylko polską w Internecie, a jeśli słucham radia, to głównie polskiego. Słowem – nie śledzę i nie interesuję się życiem codziennym (kulturalnym czy politycznym) Holandii ponad to, co przypadkiem samo się o mnie otrze. Żyję sprawami polskimi w swoim akwarium dom-praca-dom, jakbym nie w obcym kraju mieszkał, ale w prowincjonalnym polskim miasteczku, przy bocznej polskiej uliczce, robiąc świąteczne zakupy w polskim sklepie. Wiem, że możliwość trwania w takim stanie schizofrenii ma związek z pracą w międzynarodowej firmie, gdzie pierwiastek holenderskości jest tak samo ważny (lub nic nieznaczący) jak pierwiastek polski – wszystko wyrównuje się i rozmywa w korporacyjnym żargonie i języku angielskim. I mówię wam, jest to tak cholernie wygodne – ten brak przymusu dorównywania Holendrom! To chwilowe, choćby iluzoryczne, ściągniecie ich na wspólny poziom, chociażby językowo.

Wiem, niezbyt dobrze to świadczy o mnie (może pojawić się zarzut, że jestem idealnym przykładem tępego polskiego robola), ale w ciągu tych 10 lat nie ‘zdobyłem’ żadnego (podkreślam: żadnego) bliskiego znajomego Holendra, że o holenderskim przyjacielu nawet nie wspomnę. I nie wiem już, czy świadczy to bardziej o mojej zaściankowości, czy właśnie o osławionej, choć wątpliwej otwartości i chęci Holendrów-zdobywców do zbliżeń z rasą Slavs - niewolników? 

Zabawne, że dzień wcześniej miałem rozmowę przy drugim śniadaniu z moją  włoską koleżanką z pracy na ten właśnie  temat. Jak sama zauważyła, trudno jej znaleźć kontakt z holenderskimi sąsiadami, z rodzicami dzieci, którzy – jak ona – odprowadzają swoje brzdące do żłobka. Nie byłem zdziwiony, gdyż mam na ten temat już od dawna pewne przemyślenia. Holendrzy to dumny, nie post-kolonialny lecz kolonizatorski naród, który rozmawia na równi tylko innymi kolonizatorami. A przecież ani Włochy ani tym bardziej Polska nie należą do takich krajów. Więc rozmowa z Anglikami, Hiszpanami, Francuzami, czy nawet wyśmiewanymi Belgami to co innego. I – w moim przekonaniu – jest to fakt niepodważalny, którego nie powinno nikomu przesłonić współczesne, poprawne politycznie bajdurzenie. W tym kontekście fakt, że z korzeni Turczynka, Ebru Umar, jest dziś wziętą holenderską publicystką-felietonistką, faktycznie może przemawiać na korzyść holenderskiej ‘równości i wolności’.

Wojny i medale

Na zakończenie dwa zdania wyjaśnienia, dlaczego hymn mnie drażni i jest obciachowy? Drażni, gdyż odnosi się tylko do XIX-wiecznej mitologii napoleońskiej, czy od biedy, kto pamięta drugą zwrotkę, potopu szwedzkiego. Już dużo głębiej w historii osadzona jest Rota ze swoim „królewskim szczepem Piastowym” i odniesieniem do licznych zaborów i okupacji. Ponadto, czysto muzycznie-estetycznie, Rota bardziej mi się podoba niż Mazurek, kwestia gustu. A obciachowość hymnu wiąże się z jego rosnącym uwikłaniem w ogólnej świadomości społeczeństwa w przybierającą na sile polsko-polską wojnę okładających się godłem i krzyżem szkodników od lewej do prawej strony sceny politycznej, przy bierności i ku uciesze otumanionej gawiedzi.

A co z tą piosenką wojenną i medalami, od których zacząłem ten przydługi już wpis 18 grudnia? No, cóż, odpowiedz zaskoczyła mnie nie mniej niż sam hymn. Oto córka oglądała wręczenie medali, gdy przy jakiejś sportowej okazji, których w 2014 nie brakowało, polski sportowiec wygrał złoto. Gdy spytała, co to za piosenka – Ciocia M. jej wyjaśniła, że to specjalna pieśń, taki symbol, który śpiewało się na wojnie, na wygnaniu, żeby nie zapomnieć o Polsce.

Cóż, uważam to wyjaśnienie za równie dobre jak każde inne.
Wszak wojna o tożsamość trwa.

Czuwaj!

Tomek Włodarski Publicysta Pokątny




niedziela, 21 grudnia 2014

Przedświąteczny Kabanos

Święta tuż, koleżanka pojechała do Polski i zostawiła nam do dyspozycji swoje auto. Jadę po Hadze, robię zakupy w polskim sklepach - Święta idą, więc jadę.
 
Szukam stacji radiowej innej niż holenderskie Sky Radio, które w tym momencie roku nie gra nic poza Mariah Carey, Wham i Chris Rea. A tu mi się paluch omsknął i z odtwarzacza CD wypada Kabanos...i to ponoć czwarta już płyta jak podaje Wikipedia. (A to znaczące strumień wiedzy; jak mówił niedawno mój kolega z pracy, widział wywiad u siebie w Hiszpanii, gdzie jakiś oficjel powoływał się na owo źródło  - JAK ON TO NAZYWAŁ Z ANGIELSKA "Łakipidaja"...)

Ale do rzeczy, kto chce zagłuszyć wszystkie te Kryśki (Last Kryśka, White Kryśka, All I want for Kryśka...) zapraszam na degustację Kabanosa...



czwartek, 18 grudnia 2014

(Nie)zostać Volks-Dutchem, czyli arcysubiektywnie o emigracji

Sobota rano. Córka w wózku zakupowym opowiada mi coś o jakiejś wojennej piosence i o medalach, ale nie słucham zbyt uważnie szukając przecen, od których zawsze roi sie w Albercie, więc nie do końca wiem o co jej chodzi. Nagle, całkiem niespodziewanie, pomiędzy półką z  kroepeokiem i dobrami Indii Zachodnich a stoiskiem z artykułami afrykanskimi, zaczyna śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła…”

Zamurowało mnie. Nie tyle sama piosenka, co fakt, że to hymn i że śpiewa go moja pięcioletnia córka. I zaraz zamurowało mnie jeszcze bardziej, gdy uświadomiłem sobie, że ja nigdy hymnu jej nie uczyłem, a potem jeszcze bardziej, że nie uczyłem jej, bo nie widziałem potrzeby, bo to trochę obciach, bo mnie hymn nasz drażni, wprost proporcjonalnie do nadużywania go przez partyje i partyjki, kibiców i kiboli, gdyż drażni mnie obnoszenie się nachalne z tożsamością narodową. "Skąd to znasz, córciu ?"- pytam. - A ona na to:"No, wiesz, tato, wojna... medale..." (wrócę jeszcze do tego).


Nie-naukowy bełkot

Nie jestem socjologiem, lecz w moim rozumieniu emigracja jest ściśle związana z pojęciem tożsamości. Emigrant to członek pewnej społeczności, w której został wychowany (język, kultura, światopogląd), który z różnych przyczyn jest członkiem innej społeczności, obcej względem jego tożsamości pierwotnej.

O tym jak my, Polacy, radzimy sobie z owym „życiem w innej społeczności”, tu, w Holandii, traktuje obszerny (156 stron) dokument, sporządzony przez rządową instytucję  Sociaal en Cultureel Planbureau, zatytułowany „Poolse Migranten”.  Zatrzymuję się przy części zatytułowanej Kontakty i życie społeczne, gdzie jest napisane:


-  więcej niż 70% Polaków przynajmniej raz w tygodniu spotyka się z innymi Polakami, a tylko niewielka grupa (6%) nie ma lub unika takiego kontaktu;
- istnieją „czarne plamy” w kontaktach z rdzennymi Holendrami w czasie wolnym od pracy (aż 58% „świeżych” imigrantów spędza czas wolny wśród rodaków, a 23%, z Holendrami);
- Najlepszy przyjaciel/przyjaciółka dla 70% mieszkających w Holandii krócej niż 6 lat to Polak/Polka, 10% Holendrzy, 9% inna narodowość, 11% deklaruje brak bliskich przyjaciół!;
-  Tylko 18% nowo przybyłych Polaków uczestniczy w spotkaniach organizowanych przez lokalne organizacje (a jedynie 2% decyduje się na wolontariat);
- Polacy są bardziej zadowoleni z życia wśród Holendrów niż sami Holendrzy z życia wśród swych rodaków; ponadto 76%  ankietowanych woli żyć wśród Holendrów mimo ze blisko 1/3 przyznaję się, że doświadcza dyskryminacji (osobistej - 38%, ogólnej – 73%)


Holenderska tożsamość? To tylko holenderski paszport, a ja jestem Turkiem! 

Pamiętam jak dziś te słowa mojego towarzysza niedoli w czasie pracy w szklarniach Westlandu. Byłem wtedy zachłyśnięty Holandią do tego stopnia, że za holenderskie obywatelstwo gotów byłem oddać diabłu ciało i duszę oraz wszystkie guldeny, które mógłbym zarobić lub ukraść (co też do pewnego stopnia zrobiłem – bez skutku, oczywiście, bo z diabłem się nie targuje). 

W tamtych czasach, czyli ładnych kilka lat przed przystąpieniem Polski do UE, gdy pracowało się tylko na czarno, Polacy byli faktycznie ludźmi „trzeciej lub czwartej kategorii społecznej”, daleko za bezrobotnymi Murzynami, nie mieli ani prawa do ubezpieczeń/swiadczeń, ani niekiedy konta bankowego. Tym bardziej ten turecki potomek gastarbeitera wściekał mnie do żywego swoim brakiem wdzięczności do tego Wspaniałego Kraju, swoim wyrachowaniem, pragmatyzmem i zakłamaniem. 

Nie mogłem wtedy jeszcze pojąć, jak można było urodzić się w kraju, od którego otrzymało się wykształcenie, niezłe perspektywy, opiekę socjalną i z taką lubością tkwić mentalnie w swoim tureckim świecie burek i minaretów?
A lubość tego Turka do pozostania Turkiem była wprost proporcjonalna do zapamiętania, z jakim wówczas ja sam, oraz dziś jeszcze wielu naszych rodaków, chce się wyrzec polskości, łącznie z kodem DNA, gdyby to tylko było możliwe. 


Od gastarbeitera do Volks-Dutcha

W czasach, o których mowa, czyli pierwsze lata XXI wieku  (matko - jak to brzmi!) wielu z naszych „cierpiało” tak bardzo na swoją polskość, że - dajmy na to – kazało na siebie wołać nie Antek czy Marcin, lecz Ton albo Martin. Znałem takich, co udawali (o)polskich Niemców, pół-krwi Francuzów, ćwierć-krwi Holendrów i jedli ciurkiem loempias i frikandelen i stampot z appelmoesem każdego dnia. I plwali na ziomali co chodzą do kościoła i wieszają polskie flagi na mecze lub Święta Narodowe i co wolą bigos i polską gorzałkę. Tak, to wcale nie tak dawno jeszcze nikt nie potrafił być bardziej holenderskim Holendrem, niż Polak, który nie chciał być Polakiem.

Teraz widzę znaczną zmianę w mentalności polskiej emigracji (mam tu na myśli, oczywiście, jedynie tę ostatnią falę od lat ’90, czyli wyznawców teorii, że trawa zawsze zieleńsza po drugiej stronie płotu, a nie powojenną, czy polityczną za czasów komuny). Dziś staliśmy się bardziej dumni i wymagający. Przynależność do UE dodała nam odwagi i pewności siebie, cudownie podniosła wartość, ten tak zwany self-esteem. Nie da się ukryćże ta emigracja to już od dawna nie tylko przysłowiowi hydraulicy i złote rączki, prostytutki i sprzątaczki. To też biznesmeni, manadżerowie, rozmaici urzędnicy, technicy czy artyści z powodzeniem realizujący się na holenderskim rynku pracy. 

Jednak i teraz nie wszystko jest tak, jakby życzyć sobie tego mogli nasi (wydumani czy domniemani) narodowi wieszcze i potomkowie dynastii ojców-zalozycieli. Absolutnie zrozumiałym jest słyszeć dzieci mówiące kilkoma językami w dwujęzycznych rodzinach, gdzie prócz języka mamy i taty dziecko posługuje się językiem szkoły i telewizji (holenderskim i np. angielskim). Natomiast nie tyle już zastanawia co przeraża mnie, gdy zawitam w progi, gdzie oboje polscy rodzice kaleczą uszy dziecka swoim kanciastym niderlandzkim lub równie koślawym angielskim, gdzie bombarduje się malucha tylko i wyłącznie holenderską telewizją unikając, jak diabeł święconej wody, polskiego „Wlazł kotek na płotek” póki nie przemyci go babcia lub ciocia. Owszem, spotkałem też takie przypadki. 

Można jednak iść dużo dalej w swym pragmatyzmie-kretynizmie i dokonać na sobie ostatecznego aktu dobrowolnego odpolszczenia zrzekając się obywatelstwa. I nie mam tu na myśli, broń Boże, przypadków małżeństw czy dojrzałej, przemyślanej decyzji związanej z indywidualną sytuacją życiową, np. karierą zawodową w dłuższej perspektywie. 
Z czym się nie mogę jednak zgodzić i co stanowczo potępiam, to przeliczone tylko na krótkoterminowe, doraźne zyski, tj. socjal, emerytura, wygody (Boże, a jakież to wygody?) przehandlowanie polskiego obywatelstwa za kasę, infantylnie zwane kupieniem holenderskiego paszportu. 

Na usta ciśnie się litania lamentacji, jak pytania retoryczne, jak skarga, jak rękawica (nigdy ręcznik!):

Jak słaba polskość Polaków! 
Jak powierzchowna i doraźna motywacja tych świeżych „Holendrów”! 
Jak wielkie jest zaniedbanie ze strony polskich władz i szeroko rozumianych elit na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, że nie były w stanie wykształcić w ludziach podstaw odpowiedzialności obywatelskiej i poczucia przynależności! 

Z drugiej strony czepiają się mnie kontr-argumenty: jak niejasne i wybiórcze są zasady w samej Unii Europejskiej zezwalające na posiadanie podwójnego obywatelstwa przez jednych i zakazujące takiej praktyki wobec innych. Innymi słowy czemu królowe Beatrix i Maxima i Franciszek-papież mogą, a Kowalski i Nowak i Pawlikowska nie? 

...ciag dalszy nastapi...


środa, 17 grudnia 2014

Tematy zastępcze....

AURA

W moim pokoju mieszka Marek Aureliusz

Przylazł jakiś tydzień temu uwalił się na moim wyrku

I tak leży opowiadając o swoim Rzymie

Je pije oddycha i wydala a nawet nie posprząta po sobie

Świat to zmiana – mówi – życie to wyobrażenie

A spokój jedyny w wewnętrznej ustroni

Poprosiłem go by poszedł do pracy

Zapytał – masz rozum? mam – odparłem

Czemu więc z niego nie korzystasz?

Pochwała nie dodaje piękna

A czy krytyka umniejsza zło?
...


Mój Bóg ma jednak inna aurę

Kraków - Haga, 16-18 grudnia 2003

czwartek, 27 listopada 2014

Maligna sauny

Lubię chodzić do sauny. Wczoraj spędziłem tam wieczór. Lubię to niedookreślenie wśród wrzącej seksualności. Najlepiej czuję to,  gdy wchodzący, owinięci w ręczniki ludzie płci obojga odsłaniają się zaraz po wejściu, siadają pospiesznie lub kładą się w wytrenowanym braku pośpiechu. I umykając wzrokiem, udają, że nie patrzą na piersi, pośladki, członki i wzgórki łonowe. Para nie jest żadną zasłoną, bo to sauna fińska, sucha. Więc zamyka się oczy z grzeczności, a potem otwiera z ciekawości udając za każdym razem, że ociera się pot z czoła – najgłupsza z wymówek w miejscu, gdzie człowiek przylazł, aby się pocić.
Wilgotność 30%, temperatura 90°C, 25 letnia dziewczyna o młodych, podłużnych piersiach, wąskiej talii i skórze gładkiej jak delfin, pokrytej rosą potu leży obok mnie…

Muszę pomyśleć o czymś innym, mniej przyjemnym…
Przylecieliśmy do Krakowa w ubiegłym miesiącu, we czwartek o 10 w nocy.  W samolocie z Eindhoven pół-na-pół Hole-Pole plus jakieś 5 % obcokrajowców. Spoko, w końcu Kraków to perełka europejskich wypadów weekendowych. Perełka perełką, ale przez rozbudowę lotniska samoloty lądują na terminalu krajowym (gdzieżby jakaś informacja!) i musimy biec pół kilometra do wejścia głównego, skąd odjeżdżają autobusy. W autobusie rytualny ścisk i równie rytualny problem z drobnymi na bilet. Na szczęście od niedawna jest tam automat a nie ten biedny kierowca wystawiony na pastwę całego świata, tyleż wściekły co bezradny, że mu chcą płacić 100 i 50 PLN za bilet wart 4 złote. Wsiadamy na ostatnią  chwile, na dopych, aż jakaś para z Hiszpanii z walizami nie wytrzymuje po naszym dokoptowaniu i rejteruje z kwaśnymi minami ledwo umykając zamykającym się drzwiom.

Jazda po kocich łbach Królewskiego Stołecznego Miasta Krakowa to nie przelewki, to sztuka. W końcu przystanek: Hotel Cracovia na Błoniach. Hotel zakryty na całej długości ok. 100 m reklamą  biura podróży. To z całą pewnością ładniejszy widok, niż bohomaz tego budynku vis-a-vis Muzeum Narodowego. Stoimy czekając na kolejny autobus, który szczęśliwie ma nas dowieźć na osiedle teściów, tam, gdzie jeszcze do niedawna w dantejskich scenach 10 tysięcy ludzi dojeżdżać musiało jedną, wąską nitką osiedlowej dróżki swoimi autkami. I nagle bus-pasem, dosłownie pół metra od stojącej córki, śmiga stare audi jakiegoś pojeba z prędkością chyba ze 100 km/h. Wróżę mu (życzę) wypadku na pierwszym słupie, ale debil ma szczęście i znika wyprzedzając slalomem inne auta. W końcu szczęśliwe dojeżdżamy autobusem na Górkę Narodową Wschód, tę jedną z większych krakowskich sypialni i wylęgarni lemingów, gdzie sam do niedawna lizałem swe futro, a gdzie dziś zamieszkali teście pod emigracyjną nieobecność szwagra J.J.

Piątek pod znakiem pracy zdalnej z domu, przez łącze netowe z biurem w Rotterdamie. Technologia w służbie człowieka a tu nudy. Nic się nie dzieje, bo po ostatniej awarii w Moerdijku nie mamy połowy oferty. Nawet Ruskie nie targają już tyle co wcześniej tych wszystkich naszych hexanów, alkoholi izopropylowych i caradoli. A jeszcze miesiąc wcześniej każdy z 5 klientów z tego uroczego kraju zamawiał 4-5 cystern dziennie, dzięki czemu o każdej porze miesiąca musiałem dbać o przelewy na łączną kwotę 1.200.000 EUR na konto firmy. Gdy po 17-tej zdjąłem słuchawki (miałem odbierać telefony, ale słuchałem muzyki) i rozejrzałem się po pokoju – zaskoczyła mnie pustka. Teść na wyjeździe, teściówka gdzieś w mieście, córka z ciotką-chrzestną w Rynku na czekoladzie, żona… Idę do Greg Pizza – osiedlowej pizzerii, której z całą pewnością nie prowadzi żaden Greg ani tym bardziej Grek (gdyby zaszła jakaś literówka).

Chcę zjeść jakiś obiad. Pierogi i uszka, barszcz i gołąbki są zbyt miękkie, by twardo stąpać po rzeczywistości. Albo zbyt historycznie smakujące przeszłością, Suszem, papką i mamką, niewinnością. Okazuje się jednak, że z powodu remontu pizzeria zamknięta do odwołania.

Robię kółeczko wokół lemingowego miasteczka; od ulicy Meiera, do ulicy Felińskiego, od polskiego Lewiatana do portugalskiej Biedronki, która go systematycznie podgryza, od „66” - Klubu Go-Go, gdzie raz tańczyły dla mnie dorabiające nagością studentki (niestety dla mnie i 100 innych gości), do Kościoła Chrystusa Króla. Co za szczęście, że  już tu nie mieszkam – myślę sobie. Co za rozpacz, że ludzie chcą mieszkać w takich kopcach termitów, w takich kurnikach płacąc po 5-10 tysi za metr kwadratowy betonowej, bezpłciowej powierzchni. Kupuję polską pizzę mrożoną w polskiej zamrażarce podgryzanego polskiego Lewiatana.

Piekarnik się grzeje. Samotność i bezradność zabijam smartfonem i Tatrą. Kurwa, co za początek urlopu!


Dziewczyna w saunie porusza się, wstaje. Uchylam oko. Siada, jej pośladki przywierają mocno do rozgrzanych desek ławki a młode piersi zwisają lekko się kołysząc. Cała jest mokra. Oto cud suchej sauny. Ja i dwóch innych facetów ocieramy pot z czoła. Nagie dziewczę, 30% wilgotności i 90°C ciepła i ta nieznośna niemożność wzbudzenia  – oto jak wygląda piekło tego wieczora. Moje, od długiego już czasu.




piątek, 31 października 2014

Raz jeszcze James Worthy...

… jakby na życzenie Marcina, a jednak bardziej przypadkiem. Dlaczego? Bo tekst ten ukazał się dziś (31.10), bo jakoś, ciut pod włos a jednak tematycznie pasuje mi do jutra (1.11), bo pasuje w sposób, wymykający sie naszej polskiej przeciętno-kowalskiej wrażliwości. Dlatego.
Jest jeszcze jeden powód – czytam i tłumaczę Jamesa ostatnio, bo nie mogę się określić, czy mnie drażni czy kręci. Póki co poznaję…





Jest rok 2030 a mój syn siedzi w klasie obok jednego z tych dzieci-śmieci. Ta bezimienna dziewczynka została znaleziona w podziemnym zsypie na śmieci w New-West a teraz mówią na nią Róża. Róża zrobiła sobie kiedyś sznyty na przedramieniu, które wyglądają jak blizny po rozpalonych bierkach. Każdy dokucza Róży, włączając nauczycieli, ale nie robi to na niej wrażenia: życie dało jej już tak w dupę, że doznała emocjonalnego bezwładu. Po lekcjach jedzie rowerem do internetowej firmy video-kamer swojego ojczyma. Trzynastu fanów już na nią czeka. Róża wyjmuje ze zmywarki swój czyściutki wibrator i idzie do pustego pokoju. „Czemu mnie wtedy znaleziono?  Kroczy za mną katastrofa” – szepcze otwierając laptop – „Kiedy ratownicy otworzyli tamten zsyp, otworzyli niechcący puszkę Pandory.”

Moja babcia siedzi już od lat w nadziemnym zsypie na śmieci.  Nie zrozumcie mnie źle – szanuję pracowników opieki społecznej. Jednak domy starców są jednocześnie jak pudła pełne śmierci schowane na strychu. Nasze cierpiące na demencję babcie są tam magazynowane i mogą wyjść dopiero, gdy umrą.

Babcia stoi przy oknie, patrzy na zewnątrz, na świat, który już od tak dawna nie jest jej światem. Mam ochotę ją zwinąć i wyrzucić przez otwarte na oścież okno, z miłości. Babcia się skończyła. Jest jak ołówek, zbyt krótki już, aby go naostrzyć. Babcia powinna umrzeć i to ja muszę to zrobić, bo prawdziwa miłość nie chowa się za hasłami ‘szacunek’ czy ‘humanitarność’. Prawdziwa miłość to odwaga odgrywania Boga, gdy prawdziwy Bóg czeka na emerytów w raju. Ludziom powinno być dane odejść. Mówiąc o Prawach Człowieka – śmierć jest jednym z nich.

Jest rok 2083, Róża leży na łożu śmierci. Samotna dusza. Będąc dzieckiem była traktowana jak śmieć, a śmieć to śmieć: człowieka nie poddaje się recyklingowi. Róża nie ma nikogo. Po raz ostatni myśli o tych kilku godzinach w podziemnym zsypie. To jedyne miejsce, gdzie czuła się naprawdę bezpiecznie. W kokonie z rolek papieru toaletowego i sosu beszamelowego. Chwyta jeszcze jeden oddech i patrzy z miłością na śmietnik w kącie pokoju. „Byłam różą na wysypisku – szepcze – byłam różą …”



Na podst.: "Vuilnishoop"
Autor: James Worthy
Metro, 31/10/2014
Tłum.z niderlandzkiego:ja

niedziela, 12 października 2014

Pogrzeb mojej nieśmiertelności

Autor: James Worthy
Na podst.: "De begrafenis van mijn onsterfelijkheid"
Metro, 10/10/2014
Tłum.z niderlandzkiego:ja
 
W ubiegły wtorek, w czasie usuwania włosów z ucha, dostrzegłem siwy włos w mojej brodzie. O, tak, gdzieś głęboko w zaroście twarzy, gdzie resztki jedzenia tańczą tango z dawno wymarłymi gatunkami ptaków szlachetnych, ujrzałem narodziny mojej śmierci pod postacią siwego włosa. Zgoda, był to tylko pojedynczy włos, lecz to właśnie on stał się pierwszą kroplą paliwa w zbiorniku karawanu czekającego na mnie gdzieś tam. Facet z młotkiem może już wbijać pierwsze gwoździe do mojej trumny. Nie ma co ukrywać. Upadek się zaczął.

W sumie wszystko o tym świadczy. Starość wisi niczym kula do wyburzania budynków nad moim liliowo-białym ciałem. Kiedyś mogłem, na ten przykład, bez trudu dostrzec mosznę w odbiciu łazienkowego lustra. Dziś muszę podskakiwać a jajka zwisają mi gdzieś między kolanami jak fałda pomarszczonego mięsa. I nie wiem doprawdy czemu. Czemu Bóg nas tak zaprogramował? Niemożliwa do zniesienia beznadziejność wielu dzieł bożych jest zapewne najważniejszym powodem mojego ateizmu. Jaki jest sens moich włosów w uszach i gdzie, w imię boże, podziały się moje jajka? Wpierw musiały spłynąć na dół, teraz wpełzają do góry. Według wielu jestem stworzeniem wszechmogącego Boga, super, ale według mnie ten gość miał dwie lewe ręce. Albo problemy z piciem. Albo i jedno i drugie.

Pomimo mych największych metamorfoz ani trochę nie lękam się starości. Zestarzeć się to zresztą mniej straszne niż umrzeć młodo. Dwa tygodnie temu moja jedenastoletnia sąsiadka przegrała swą nierówną walkę z białaczką. Rak zawsze gra nieuczciwie. Trzy dni przed jej śmiercią leżeliśmy razem na chodniku rysując kredą. Pomimo swej fatalnej sytuacji rysowała tylko radosne rzeczy: żółte prezenty z różowymi kokardkami, świecące słońce, tatę na rowerze i mamę w jej najpiękniejszej sukience. Ja namalowałem ciężarówkę, bo tylko to umiem. Za brązową kierownicą siedział charakterystyczny kierowca ciężarówki. Kierowcy ciężarówek zawsze wyglądają tak, jakby pięć minut temu się masturbowali, i tak też pachną.

Trzy dni później mojej sąsiadki już nie było. Emma została zredukowana do niczego. Rysa kredą na szkolnej tablicy. Szary włos nadal tkwi gdzieś pomiędzy innymi w mojej brodzie. Już nie zniknie. Jest jak oda dla każdego, komu nie było dane posiwieć.

niedziela, 7 września 2014

Of turtles and crocs, z cyklu podróże kształcą (3)

Czytam list od mojego znajomego z Meksyku. Znajomość z Jesusem Martinez Duranem jest czysto zawodowa, więc i list to zaledwie kilka zdań w e-mailu:

Do końca tygodnia nie będzie mnie w biurze.
Myślałem o naszej ostatniej rozmowie, że ludzie się spieszą, że pomysł na życie (jak to mówiłeś o jednej polskiej piosence): „żyj szybko, kochaj mocno i umieraj młodo” nadal robi wodę z mózgu dzieciakom na całym świecie. 
Ja jestem raczej jak żółw: żyj powoli i długo. O ile, oczywiście, nie ma za plecami rekina. Wtedy nawet żółw pływa szybciej, o, tak!
(Pozdrawiam z zimnym piwem w garści z Meksyku od strony zatoki, jadę do portu Tampico i podziwiam widoczki).

Meksyk włącza strumień myśli...

Jakiś czas temu dołączył do naszego zespołu B.
B. to typowe Dziecko Globalnej Wioski: urodzony w latach '80 w Niemczech w rodzinie polskich imigrantów, dobijając do 30-tki chłopak, który, objechawszy Ziemię, osiadł ze swą żoną i pieskiem w Voorburgu, niedaleko.
Uczył się w Niemczech, gdzie po języku polskim zdobył biegłość niemieckiego. Następnie, gdy rodzice przeprowadzili się do Holandii, wyjechał na studia do Anglii, gdzie nauczył się angielskiego i zakochał (ale ciąg dalszy tego wątku za moment). Na staż udało mu się wyjechać na jakiś projekt w Australii, gdzie potem rozpoczął pracę zawodową.
B. jest żywo zainteresowany sprawami Polski: śledzi od polityki i gospodarki po kursy walut i jakieś trendy kultury.
Od początku był zaskoczony siłą australijskiej Polonii. Co ciekawe, zaskakujące było dla niego nie tyle ich przywiązanie do tradycji, ile archaiczny ryt tego przywiązania, żywy skansen zachowań. Zwłaszcza w obchodzeniu świąt t.zw. kościelnych. Pyta: „Czemu robicie to tak i tak?” a oni: „Bo to przecież taka nasza tradycja, tak robi się w Polsce”. „Ależ nie – protestuje B. - Polska odeszła od większości tradycyjnych 'obrzędów' okołoświątecznych, stała się nowoczesna, taka zachodnioeuropejska, uhallowiniła się, zchristmassowała i owaletynkowała. A wy trwacie w swym dogmacie, niczym święci tureccy w Niemczech, noszący swe niedzisiejsze chałaty, chusty i wąsy - jak wtedy, gdy 30-40 lat temu opuszczali Turcję, gdy Turcja dziś jest już całkiem inna.
Tego nie mówi im już jednak na głos - tak naprawdę sam zna Polskę tylko o tyle lepiej od nich, że bywa tam pewnie raz do roku a oni Polski nie widzieli na oczy...

Biorę wolne, stary, – pisze Jesus dalej – bo kończę w tym tygodniu 55 lat. Chcę to uczcić szotem tequili. Ale po jednym za każdy rok mojego całego życia...

55 lat – jest co opijać. Jak co roku zresztą.
B. będzie miał w takim wieku materiał na autobiograficzną trylogię...
Kolejny projekt w pracy wysyła go na kilka miesięcy do Chin. Tam kontaktuję się ze swoimi znajomymi z Anglii w tym z pewną Meksykanką i niespodziewanie odkrywa, że jest w niej zakochany. Rzuca robotę w Chinach i leci do Meksyku. Łapie pracę w jakimś oddziale europejskiej firmy zajmującej się transatlantycką żeglugą i transportem kontenerów, uczy się hiszpańskiego i chce osiąść w latynoskim świecie. Nie jest zbyt wylewny, więc nie wiem dlaczego stwierdza, że żywot El Mariachi nie dla niego. Bierze ślub i zabiera żonę do Europy, do Holandii, gdzie są jego rodzice. I tak oto ląduje w moim zespole w Rotterdamie.

Jesus Martinez Duran pisze znowu: Jestem w porcie Coatzacoalcos, odwiedzam fabryki i klientów. Kiedy rankiem pracowałem na laptopie siedząc sobie nad rzeką, zobaczyłem żółwia. Ten był naprawdę szybki! Nie wiedziałem, co go tak goni, gdy nagle zobaczyłem krokodyla, małego, tuż za żółwiem, pora śniadaniowa przecież.
Potwierdzam zatem, że opowieści o powolnych żółwiach to legendy.


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

niepowtarzalni = inni a nie tacy sami, czyli Ad Vocem na czasie w NCzasie

komentarz do: Leszek Szymowski Kto finansuje ruchy gejowskie w całej Polsce. 

Gdy targają mną wątpliwości czy słuszniejsze jest powiedzenie "Wolnoć Tomku w swoim domku" czy "Gość w dom - Bóg w dom", mówię sobie z angielska "My home is my Castle". I kategorycznie twierdzę: trzeba bronić tę twierdzę!

Nie, żebym specjalnie pałał jakąś ostrą czy choć mdłą nienawiścią do LGBT (bo oto znowu komentuję ten temat). Żal mi ich nawet, że takimi się urodzili. I dlatego wszystkie "delikatne" kwestie piszę w "cudzysłowiu".

Po pierwsze nie widzę linii podziału pomiędzy homoseksualnością a transwestytyzmem (dla mnie to w obu przypadkach trans-seksualność i basta). Cóż, niepełnosprawność, jak każda inna. I idąc tym torem rozumowania - niepełnosprawności - gotów jestem zgodzić się na pomoc ze środków społecznych na leczenie, na walkę o równy dostęp do pracy ogółem: na NIE WYKLUCZANIE.
Osobiste poczucie sprawiedliwości każe mi nawet pójść dalej i pociągnąć konsekwentnie ten wątek, aż do tego punktu, kiedy okazać się musi, że jak, bez względu na ułomność, przysłowiowy kulawy i ślepy ma prawo do szczęścia, tak też transeksualny obywatel - w końcu pokrzywdzony przez los - ma prawo do rodziny, szacunku, spełnienia - do szczęścia.
No i zaczynają się trudne pytania: 1) czy ślepy rodzic lub niemowa krzywdzi swoje dziecko, które przecież tak kocha i któremu oddaje całą swoją miłość? Cóż, w pewnym sensie tak - ślepy nie uwrażliwi dziecka na piękno obrazów Rubensa, głuchy na polifonię Bacha itd.(spłycam tu dorobek kulturowy); 2) czy rodzic niezrównoważony lub chory psychicznie, mimo swej miłości, może być dobrym rodzicem? Może, najlepszym, jakim może być, tyle, że dzieci najprawdopodobniej będą na równi pochyłej; 3) czy pedzio w sukience przekaże dziecku prawdę o świecie? Tak, z całą feerią pawich piór.
niepowtarzalni = inni a nie tacy sami

Do czego zmierzam? Dopóki odchylenia od normy (w przypadku schorzeń psychicznych kolokwialnie zwane 'zboczeniami') widziane były przez pryzmat przypadłości - współczucie legitymowało prawo do szczęścia LGBT. Kiedy jednak "niepełnosprawny" domaga się prawa, by ludzie się "okaleczali" a dzieci mogły same wybrać formę "upośledzenia", "zdrowe" społeczeństwo powinno stanąć na straży "zdrowia".
(A, niech będzie - zamknę w tym jednym wpisie wszystkie wątki i będzie mniej pisania w przyszłości: dopóki bieda, klęski żywiołowe i wojny wypędzały całe narody - t.zw. Świat Zachodni tolerował i otwierał drzwi dla wszystkich w imię wartości chrześcijańskich. Kiedy jednak owe "narody" domagają się dzielnic z szariatem, obrzezują tak chłopców jak i dziewczynki a w imię tradycji szerzą pedofilię (aranżowane małżeństwa dzieci ze starcami)  i na wszelkie sposoby otwarcie atakują nowy dom - domownicy powinni gościa wyrzucić.

Państwo - zamiast wymyślnych prawideł (które w rzeczywistości są lewidłami) powinno zastosować tę prostą zasadę gościnności z nadrzędną troską jednakże o własnych domowników i własny rytm dnia i dobytek. Bo gdzie gość ustawia mój dom pod siebie - tam kończy się gościnność.

Uczmy dzieci różnorodności, dbajmy, by wyrabiały w sobie krytycyzm. Ale brońmy rodzin przed "intruzami", gdy włażą z błotem do naszych domów i  - co gorsza - do naszych łóżek!

A zatem powtarzam: "My home is my Castle". I kategorycznie twierdzę: trzeba bronić tę twierdzę!

oraz króciutko komentarz do: Bogdan Dobosz Homoseksualni aktywiści szturmują szkoły


Nie wiem czy to "tylko" lewackie, czy może szyte zupełnie innymi nićmi, to siłowe wciskanie większości, że marginalna mniejszość ma rację. Sprawa może mieć też drugie dno: celowa propaganda światowych decydentów mająca na celu zmniejszenie populacji. Wiem że koronny kontrargument to zmniejszenie liczby potencjalnych konsumentów, ale... summa summarum to gwarantowany wzrost liczby posłusznych 'wesołków' kosztem twardogłowych tradycjonalistów.
Promowanie homoseksualizmu, to trzeci po antykoncepcji i aborcji, krok do rozwiązania problemu globalnego przeludnienia... skoro dwa poprzednie się nie sprawdziły dzięki prawicowym, praworządnym i religijnym "konserwom"...

piątek, 15 sierpnia 2014

Lollarella wróciła z Krakowa...

Lollarella  wróciła właśnie z Krakowa, i pisze do mnie, że znowu taka się tam stała, jaką siebie lubi i pamięta z dawnych czasów :-) a teraz znowu jest w Hadze i czuje, jak ją zasysa do wewnątrz. Dla niej jednak tylko Polska…

U mnie z kolei Kraków całą gębą zamieszkał i rozsiadł się na pufach i kanapach w osobach teściowej i szwagierki. Ale im z kolei podoba się ślamazarność i zieloność naszego holenderskiego, voorburskiego zadupia. Trzeba by im dać pomieszkać w haskim Schilderswijku, by mogły poczuć problem Holandii, a dzięki niemu zrozumieć szerszy kontekst problemów socjalistycznej polityki Unii oraz Zachodniego świata, które od tak zwanego powojnia na swym cycku dźwigają i do swego łona wsysają bez opamiętania wszystkie gendery, religie i inne przedziałki na czuprynie ludzkiej kultury.

O Schilderswijku jest nawet oddzielny artykuł na Wikipedii – pod hasłem: trudna dzielnica. No ale jak tu się dziwić, że brak normalności, w tej zdominowanej przez allochtonów (nie-Holendrów) dzielnicy, gdzie prócz zwykłych wybryków chuligańskich, bezrobocia, przemocy, uzależnień, „dyskryminacji” ze strony białej Policji coraz większa radykalizacja innowierców. I wcale nie pomaga to, że ostatnimi dniami Hadze jako miastu doszyto etykietkę „Holenderska Stolica Jihadu” (ponoć ok. 30 Muślimów z Hagi walczy na frontach Syrii i Iraku) oraz ostatnie pochody i anty-pochody, gdzie jedni wrzeszczą: „Chwała ISIS!”, „Jude raus!” ,  drudzy tulą wszystko i wszystkich do swych tęczowych piersi.

Zbyt wielkie skrajności. Przeciwieństwa przyciągają się tylko w teorii. A jeśli już, to tylko przez osłupienie swą odmiennością. I to pewnie ta chwilowa bierność osłupienia brana jest mylnie za coś trwałego. Pewnie na jakimś poziomie kwantowym, licząc czas świata w nanosekundach, teoria się sprawdza. Jednak w świecie władzy i religii, kasy i seksu przyciąganie to tylko pauza przed otrzeźwieniem, buntem, odrzuceniem, agresją.

Już tylko lewacko-poprawni politycy wpychają ludziom swoją papkę równości ponad podziałami. Gdyż holenderscy publicyści otwarcie piszą o nierówności, o tym, że jeśli nie postrach to na pewno respekt budzi chusta na głowie, akcent czy ciemniejszy kolor skory „współrodaka” – od ciemnej ulicy, przez rozmowę rekrutacyjną, po kampanie wyborcze. Oczywiście, na taki jawny atak jak ten maleńki i bardzo delikatny i wyważony artykuł Annelies van der Veer (Heette ik maar Fatima– Gdybym miała na imię Fatima) odpowiedział od razu jej ciemnoskóry kolega po piórze, Umar Mirza (Gelukkig heet ik geen Annelies – Na szczęścienie nazywam się Annelies). Wytoczyli swoje argumenty – jedne nie mniej słuszne ani nie mniej mylne od drugich, podane w sposób elegancki, słowem pisanym i po sprawie. Czytałem oba artykuły i oceniam je na remis 1-1. Jednak tu kończy się cywilizacja europejska. Fanatyka polemika się nie tyka… w Schilderwijku znowu gorąco i lecą kamienie i petardy „czystych” w swych przekonaniach radykałów na „spedałowanych” i „zadżojowanych” Holendrów.

Ale o tym Kraków na razie nie ma pojęcia. Jihad tam to walka obwarzankowej babki z budkami z kebabem i shoarmą na krakowskim Starym Rynku. I dzięki Bogu, aby jak najdłużej!

A moja znajoma Lollarella wróciła właśnie z Krakowa, i pisze do mnie, że znowu taka się tam stała, jaką siebie lubi i pamięta z dawnych czasów :-) ... że dla niej jednak tylko Polska…

Lollarello, moja biedna Lollarello z dzielnicy Schilderswijk…


czwartek, 7 sierpnia 2014

Jabłko Adama, jabłko Putina


Jadę do pracy słuchając holenderskiego radia. Spiker mówi:
      - A teraz wiadomość sezonu ogórkowego: widziałem w TV zdjęcia z Polski i selfis (sweet-focie) na Facebooku, gdzie Polacy grając na nosie Putinowi zajadają jabłka. Czas dołączyć do nich! Rozpoczynam akcję. Niech Putin spada na drzewo!

Po holendersku brzmiało to jakoś: Putin kan de appelboom in. I było to - jak to w sezonie ogórkowym - tyleż buńczuczne, co rozlazłe. Ale mile, zwłaszcza, że zaraz po tych słowach słychać było, jak prowadzący audycję tuż przy mikrofonie wgryza sie soczyście w jabłko.


Jabłko Adama, jabłko Putina... tylko czy to wystarczy, by ten drugi miał faktycznie gula?

Wczoraj przyjechali goście z Polski. Wieczorne posiedzisko i rozmowy, jak nagły atak pcheł (ale to raczej ogólnoludzkie a nie typowo polskie czochranie). Zaczęło sie od  braku kasy, po czym skoczyło po pchlemu na lekkie obgaduchy tych i owych, by zaraz przeskoczyć na choroby i "tych co odeszli". Aż wreszcie gdzie wylądowała ta pchełka, no gdzie? Na polityce, oczywiście! Afery, korupcja, MH17, Smoleńsk, Pinokio...

I w jednej chwili wszelkie śmiechy przycichły a bajki podwinęły swe puszyste ogonki - temat widma wojny zaległ nad zebranymi... Ukraina niby nie zrzeszona, lecz co na to NATO? Genghis Khan, Napoleon, Hitler - nie dali rady. Nikt. Nikt, tylko Polacy podeszli pod Moskwę w swej XVII-wiecznej wyprawie Chodkiewicza! 

Fatimskie przepowiednie III wojny pełznącej ze wschodu... Papieskie zapewnienia o polskiej iskrze, co ocali świat. Mesjańskie ekstrapolacje, jak niestrawność po objawieniu… 


A moja córka siedziała obok i jednym uchem słuchając nas, a jednym okiem oglądając bajkę, gryzła jabłko. Holenderskie, greckie, nowozelandzkie lub chilijskie - światowe. Bo jakoś mimo wszelkich zapewnien o wspólpracy, nie natrafilem na polskie jabłka w holenderskim sklepie... Już prędzej u Turka na bazarze.

Aż strach pomysleć, ile warte są inne deklaracje i pakty...


piątek, 9 maja 2014

Żołnierz Orański a sprawa Polska

No i chcąc-nie chcąc (a bardziej nie chcąc) zawracam sobie głowę kolejną rocznicą obchodów zakończenia II Wojny Światowej.
Nie będąc historykiem (ani tym bardziej politycznym hura!- histerykiem) ledwo taplam się w całym tym bełkocie (j)elit politycznych i mielonki mediów.
 
Oglądam migawki parad od Moskwy po Bredę i jak dziecko nie rozumiem czemu są to parady wojskowe? Zupełnie jakby pojedynczy ludzie i całe narody niczego przez te 69 lat się nie nauczyli, gdy brną dalej w retoryce łacińskiej maksymy Si vis pacem – para bellum (chcesz pokoju – szykuj wojnę).
 
Czytam njusy i felietony, jak ten Ziemkiewicza Dzień Pabiedy! Dzień Pabiedy! Urraa! z równym zainteresowaniem i niesmakiem, z jakim czytam komentarze hejtersów pod nimi.
 
Czemu? Bo się nie znam. W domu wyrosłem z niejasnej, wciąż niedopowiedzianej bohaterskości mojego ZBOWiD-owego dziadka, pseudonim Jodełka, wrastając w tatarsko-pszaśne (tatarem pachnące i polską tatarsko-sarmackość podkreślające) opowieści wuja Romana, niczym w najlepsze odcinki Kroniki XX wieku Wołoszańskiego. 
Historia, której uczono mnie w szkole była albo skrajnie komunistyczna (wczesne lata ’80 w podstawówce), to znów ślepo ultra-pro-zachodnia (liceum po Okrągłym Stole i obaleniu muru berlińskiego), a tak etos jak i patos II RP i piłsudczyków czy Akowców jest mi już zupełnie obcy.
 
Jakkolwiek fikuśnie to zabrzmi: tym, co  skłoniło mnie do napisania niniejszego tekstu jest fenomen holenderskiego musicalu Soldaat van Oranje, który od 2010 roku grany jest codziennie (a niekiedy i dwa razy dziennie!) w teatrze w Katwijku!
 
TRAILER sztuki Soldaat van Oranje
Jest to jakoby oparta na faktach historia studenta Erika Hazelhoffa Roelfzema i jego przyjaciół wiodących beztroskie studenckie życie w Lejdzie, aż do niemieckiej inwazji na Holandię w pierwszych dniach maja 1940 roku. Cytując oficjalny synopsis sztuki; „Wojna zmienia wszystko. Młodzi ludzie nie mogą już przyjmować za pewnik przyjaźni i miłości. Każdy musi dokonać wyboru. Walczyć dla kraju i dla wolności ? Skupić się na nauce i zaprzeczyć temu, co się dzieje? Lub przyłączyć się do wroga?”
Po rozpoczęciu II wojny światowej, Erik postanawia uciec do Wielkiej Brytanii, skąd przemyca urządzenia nadawcze do Holandii. Potem, jako pilot, bierze udział w bombardowaniu Niemiec. W końcu, od Wilhelminy - królowej Niderlandów odbiera najwyższe w Holandii królewskie odznaczenie Williama, za swój wkład w ruch oporu.
 
Musical oparty jest na motywach osobistej książki Erika Hazelhoffa Roelfzema, której pierwotny tytuł nosił nazwę Jaskinia grzechotnika, i została opublikowana w 1970 roku. We wznowieniu ukazała się pod zmienionym tytułem Soldier of Orange i pod takim też tytułem Paul Verhoeven stworzył jej wersję filmową w 1977 roku z Rutgerem Hauerem w roli głównej.
 
Dzięki temu przedstawieniu dość słaba, bo jak Francja kolaborująca z III Rzeszą Holandia, dostała od muzy teatralnej pawi ogon - barwny mit dzielnego holenderskiego obrońcy Europy, który – na ile pozwala mi ocenić mój żebraczy stan wiedzy – ma się nijak do całości akcji Garden Market, lądowania aliantów w Normandii lub polskiego wkładu w wyzwolenie Holandii za sprawą Armii generała Maczka.
 
I co z tego? Ano, jak zwykle nic. 
Może tylko tyle, że jak się patrzy na 'zajawki' na youtubie, to nasze józefowiczowe Metro w swym rozmachu i efektach scenicznych to przy tym Martwa Natura.

I kiedy Moskwa paraduje prężąc swoje głowice, a Alianci nie wiedzą czy zaprosić Putina na uroczystości, bo wahają się czy to nadal święto pokonania hitlerowskich Niemiec czy już obchody oficjalnego uznania rozbioru Europy (Ribbentrop-Mołotow)...
 
... Holendrzy 5 rok z rzędu będą szczerze czcić swych lokalnych bohaterów w loży teatru.

Tym większy powód do historycznej (za)dumy gdyż 8 maja odbyła się premiera sztuki Anne - o jedynej amsterdamsko-żydowskiej bohaterce wojny znanej szerszej publiczności z zachowanych i opublikowanych dzienników tejże Anny Frank.

W obliczu smrodku wokół pastuszka Bartoszewskiego warto napomknąć o tych przykładach niby "durnych kaaskoppen", których pop-kulturowa, co by nie mówić rozrywka, pracując na poczet historii (dość mocno ją podkolorowywując), staje się współczesnym wspaniale magnetyzującym narzędziem propagandowym, której t.zw. Polska Racja Stanu może tylko pozazdrościć.

Virtuti Militari...?
Gloria Victis...?
  
Figus Makus!


poniedziałek, 5 maja 2014

Big Apple* - śmieszno aż straszno, z cyklu podróże kształcą (2)


Jakiś czas temu A. dostała zaproszenie do znajomych, do Stanów, do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, do Nowych Jorków, zobaczyć New York i umrzeć!, ugryźć Big Apple!

Istne szaleństwo! Pierwszy raz w życiu, więc wielkie, tym większe oczekiwania. Kalendarz ustalony na miesiąc do przodu, napięty jak struna, każdy z 10 dni zaplanowany od śniadania do nocnego siusiu przed snem: słynne nowojorskie hot-dogi i starbucksy, Manhattan i Wall Street, drapacze chmur i yellow cabs, sceny i neony Broadwayu, Brooklyn i brooklyński most, Bronx i jego prawa, Statua Wolności niczym Goliat, Golem jakiś przy kruszynce - warszawskiej syrence...

A. była podekscytowana jak nigdy w życiu. rozmawialiśmy trochę o tym w pracy, przed wylotem.

Poleciała.
Wróciła.

Było super. Miasto - zapiera dech nie tylko smogiem, o, nie! Skala iście nie-europejska, para-londyńska, mega-surrealistycznie-transkontynentalna, ale...

Znajomi czasu zbyt wiele nie mieli. Celując w lepsze posady ciągną studia wieczorowe, koniecznie medyczne, albo prawnicze, bo tylko to się opłaci. Ludzie na ulicy strasznie mili i pomocni i życzliwi i otwarci, ale na żywo jeszcze bardziej, jak...w amerykańskich filmach, autentyczni, niczym bohaterowie komiksów Marvel. 

Zaskoczenie dla europejskiego mózgu - mówi A. - ogromne, bo choć - jak to się mówi - ogólne wrażenie artystyczne tego przedstawienia dość pozytywne, to sztuczność tego miodu, tego wytworu czekoladopodobnego w gardle staje:  
...żebrak wchodzi do metra, z harmonijką (albo z gitarą, albo a Capella - nie pamiętam) i zamiast po prostu, po polsku smęcić i śmierdzieć, on zaczyna śpiewać i tym śpiewaniem rozśpiewuję cały pociąg metra i wszyscy razem z nim śpiewają i jakoś łatwiej cenciki wysupłać jałmużny...
...mecz NBA, New York Knicks, oczywiście, przerwa, mopy na parkiecie, mopy na czirliderkach, przerwa na reklamę - rzecz bardziej święta niż sam mecz. I nagle, tam, spośród tłumu, zupełnie spontanicznie wyskakuje chłopak i klęka przed dziewczyną i tego oto młodzieńca i jego oblubienicę, całkiem przypadkiem i "na żywo" wychwytuje kamera i puszcza LIVE na telebimach w hali koszykówki no i oczywiście leci transmisja do 200 milionów widzów...
 
Pozostaje szczerość ulicy. W przewadze - jak zauważa A. - czarnej, brudnej, samotnej, gdzie papierki po hot-dogach i kubki po starbucksach ścielą się na posłanie bezdomnym, którzy swymi żółtymi żuwaczkami mielą podgniłe ogryzki, wielkiego jabłka...

*Najwcześniejsza wzmianka o "big apple" pochodzi z wydanej w 1909 książki The Wayfarer in New York  Edwarda S. Martina, który pisał tak: "Kansas postrzega Nowy Jork jako chciwe miasto…. które może kojarzyć się z wielkim jabłkiem ciągnącym nieproporcjonalnie wielką część narodowych soków". (źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/Big_Apple)