niedziela, 7 września 2014

Of turtles and crocs, z cyklu podróże kształcą (3)

Czytam list od mojego znajomego z Meksyku. Znajomość z Jesusem Martinez Duranem jest czysto zawodowa, więc i list to zaledwie kilka zdań w e-mailu:

Do końca tygodnia nie będzie mnie w biurze.
Myślałem o naszej ostatniej rozmowie, że ludzie się spieszą, że pomysł na życie (jak to mówiłeś o jednej polskiej piosence): „żyj szybko, kochaj mocno i umieraj młodo” nadal robi wodę z mózgu dzieciakom na całym świecie. 
Ja jestem raczej jak żółw: żyj powoli i długo. O ile, oczywiście, nie ma za plecami rekina. Wtedy nawet żółw pływa szybciej, o, tak!
(Pozdrawiam z zimnym piwem w garści z Meksyku od strony zatoki, jadę do portu Tampico i podziwiam widoczki).

Meksyk włącza strumień myśli...

Jakiś czas temu dołączył do naszego zespołu B.
B. to typowe Dziecko Globalnej Wioski: urodzony w latach '80 w Niemczech w rodzinie polskich imigrantów, dobijając do 30-tki chłopak, który, objechawszy Ziemię, osiadł ze swą żoną i pieskiem w Voorburgu, niedaleko.
Uczył się w Niemczech, gdzie po języku polskim zdobył biegłość niemieckiego. Następnie, gdy rodzice przeprowadzili się do Holandii, wyjechał na studia do Anglii, gdzie nauczył się angielskiego i zakochał (ale ciąg dalszy tego wątku za moment). Na staż udało mu się wyjechać na jakiś projekt w Australii, gdzie potem rozpoczął pracę zawodową.
B. jest żywo zainteresowany sprawami Polski: śledzi od polityki i gospodarki po kursy walut i jakieś trendy kultury.
Od początku był zaskoczony siłą australijskiej Polonii. Co ciekawe, zaskakujące było dla niego nie tyle ich przywiązanie do tradycji, ile archaiczny ryt tego przywiązania, żywy skansen zachowań. Zwłaszcza w obchodzeniu świąt t.zw. kościelnych. Pyta: „Czemu robicie to tak i tak?” a oni: „Bo to przecież taka nasza tradycja, tak robi się w Polsce”. „Ależ nie – protestuje B. - Polska odeszła od większości tradycyjnych 'obrzędów' okołoświątecznych, stała się nowoczesna, taka zachodnioeuropejska, uhallowiniła się, zchristmassowała i owaletynkowała. A wy trwacie w swym dogmacie, niczym święci tureccy w Niemczech, noszący swe niedzisiejsze chałaty, chusty i wąsy - jak wtedy, gdy 30-40 lat temu opuszczali Turcję, gdy Turcja dziś jest już całkiem inna.
Tego nie mówi im już jednak na głos - tak naprawdę sam zna Polskę tylko o tyle lepiej od nich, że bywa tam pewnie raz do roku a oni Polski nie widzieli na oczy...

Biorę wolne, stary, – pisze Jesus dalej – bo kończę w tym tygodniu 55 lat. Chcę to uczcić szotem tequili. Ale po jednym za każdy rok mojego całego życia...

55 lat – jest co opijać. Jak co roku zresztą.
B. będzie miał w takim wieku materiał na autobiograficzną trylogię...
Kolejny projekt w pracy wysyła go na kilka miesięcy do Chin. Tam kontaktuję się ze swoimi znajomymi z Anglii w tym z pewną Meksykanką i niespodziewanie odkrywa, że jest w niej zakochany. Rzuca robotę w Chinach i leci do Meksyku. Łapie pracę w jakimś oddziale europejskiej firmy zajmującej się transatlantycką żeglugą i transportem kontenerów, uczy się hiszpańskiego i chce osiąść w latynoskim świecie. Nie jest zbyt wylewny, więc nie wiem dlaczego stwierdza, że żywot El Mariachi nie dla niego. Bierze ślub i zabiera żonę do Europy, do Holandii, gdzie są jego rodzice. I tak oto ląduje w moim zespole w Rotterdamie.

Jesus Martinez Duran pisze znowu: Jestem w porcie Coatzacoalcos, odwiedzam fabryki i klientów. Kiedy rankiem pracowałem na laptopie siedząc sobie nad rzeką, zobaczyłem żółwia. Ten był naprawdę szybki! Nie wiedziałem, co go tak goni, gdy nagle zobaczyłem krokodyla, małego, tuż za żółwiem, pora śniadaniowa przecież.
Potwierdzam zatem, że opowieści o powolnych żółwiach to legendy.