wtorek, 30 grudnia 2014

(Nie)zostać Volks-Dutchem (2)

W dzisiejszej darmowej prasie Ebru Umar – holenderska publicystka tureckiego pochodzenia pisze:

„Kocham Holandię. Kocham kraj, gdzie każdy jest równy. Gdzie jest bez znaczenia czy jest się biednym, bogatym, mądrym czy głupim, białym, czarnym, brązowym czy żółtym, homo czy hetero, muzułmaninem, Żydem, chrześcijaninem czy ateistą, mężczyzną czy kobietą: każdy jest równy w Holandii. Każdy ma te same prawa. Kocham kraj, gdzie mogę być tym, kim jestem, mogę myśleć, co myślę, pisać, co piszę, odczuwać, co odczuwam, robić, co robię bez obaw, że zostanę potępiona i maltretowana. Kocham kraj, gdzie się urodziłam, którego językiem mówię, gdzie się wychowałam i wiem co i jak (…)

Tam, gdzie urodzili się moi rodzice, czuję się obco. Póki wiem, że zaraz wracam, póty jest wszystko w porządku. Całkowitym. Klimat jest wspaniały, ludzie mili, jedzenie boskie a postęp gospodarczy nie do zatrzymania. Lecz dziękuję Bogu na nagich moich kolanach, że nie muszę tam żyć na stałe, że nie chodziłam tam do szkoły, że nie musiałam się bronić przed praniem mózgu zwanym autorytarnie edukacją. O, tak, jeśli chodzi o prawo, odpowiedzialność, wolność, równość, nienawidzę Turcji. Mocno i szczerze. Wolność jest wybiórcza. Równości to iluzja (…)”

Czy jest aż tak źle w Turcji – nie wiem, lecz nie jestem też pewien, czy jest aż tak wspaniale w Holandii. Dokładnie 30 lat ma w tym roku holenderski przebój „Over de muur” (Za murem) zespołu Klein Orkest. Tyczy on co prawda bezpośrednio muru berlińskiego, pośrednio jednak opisuje znakomicie iluzoryczną wolność zachodniego świata:
„neony reklam lśnią intrygująco
chodź potańcz, chodź pojedz, chodź wypij, chodź zagraj…
to już 40 lat wolności i jakże wiele udało się osiągnąć!
Ale czymże jest wolność, bez domu, bez pracy
 Zgoda -
można demonstrować, jak się ma kryte plecy
Lecz tylko jak się ma pieniądze, stać cię na wolność”



Cytuję te dwa teksty po pierwsze z zazdrości, z jaką łatwością Ebru potrafi publicznie wyznać miłość swojej ojczyźnie. Z łatwością tym większą, im jaśniej widzi, co ten kraj jej daje w przeciwieństwie do kraju jej rodziców. Cytuję po drugie dlatego, by za Harrym Jekkersem z Klein Orkest, uważać by się tą miłością nie zachłysnąć, by pozostać trzeźwym, krytycznym i wymagającym. Tak względem siebie jak i względem swoich rodaków jak i swojej ojczyzny.

Tym samym odpowiadam na zarzuty w komentarzu do pierwszej części tego wpisu: jestem krytyczny, cyniczny albo i prześmiewczy, BO MI ZALEZY. Bo się troszczę. Bo nie rozumiem czemu jest łatwiej żyć w Holandii niż w mojej ojczyźnie. Bo wymagam normalności – nie łatwości i tylko wygód – ale normalnej rzeczywistości, gdzie ludzie kompetentni i życzliwi starają się dbać o swoje podwórko rozumiane nie jako zagon za płotem czy wysokim murem, ale jako cały kraj. Bo jestem JEDNYM Z 3 MILIONOW, o których mówi film Magdy Piejko

Co do zarzutu o skakanie z tematu na temat – cóż – zbyt wiele myśli i obserwacji, zaznaczam więc na chybił-trafił co istotniejsze wątki. Chętnie jednak się zatrzymam przy jakikolwiek i porozmawiam – więc śmiało, czekam na dalsze komentarze. Natomiast zarzut, że nie podoba mi się nasz hymn, bo jakoby gardzę polską ofiarą poległych za niego patriotów – odpieram całkowicie. Piszę o powodzie poniżej jak pisałem na wstępie (proszę czytać uważniej!).

I’m a legal alien, albo znaki postkolonializmu

Śpiewając powyższą piosenkę Sting czuł się jak Obcy w kraju założonym przez jego pradziadów, gdzie mógł przecież swobodnie posługiwać się swoim językiem. O ileż bardziej obcą planetą jest dla nas Holandia!

Ale nie chodzi przecież tylko o język. Powiem krótko i szczerze, że mimo początkowych, wyłącznie pragmatycznych chęci zdobycia holenderskiego paszportu, nigdy nie zbliżyłem się do holenderskiej kultury bardziej niż na zjedzenie symbolicznego haring met uitjes i nauczenie się podstaw języka. Owszem, obchodzimy z córką Sinterklaas intocht i całe to Zwarto-Pietowe, miłe bądź co bądź, zamieszanie. Owszem, jemy ICH chleb i pijemy ICH wodę (aby pozostać przy symbolach). Niemniej jednak wszystko inne jakoś naturalnie pozostaje polskie. Nawet bardziej niekiedy, niż mógłbym sobie tego życzyć. Jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi. Czy to nie świadczy o moim przywiązaniu do tradycji, do pewnych wartości?

Po 10 latach pobytu, nadal nie wtopiłem się w lokalną rzeczywistość, nie zachłysnąłem się – jak złośliwi mogą sądzić – tym BeneLuxem. Nie przekonałem się do holenderskiej kultury. Telewizję – jeśli oglądam, to tylko polską w Internecie, a jeśli słucham radia, to głównie polskiego. Słowem – nie śledzę i nie interesuję się życiem codziennym (kulturalnym czy politycznym) Holandii ponad to, co przypadkiem samo się o mnie otrze. Żyję sprawami polskimi w swoim akwarium dom-praca-dom, jakbym nie w obcym kraju mieszkał, ale w prowincjonalnym polskim miasteczku, przy bocznej polskiej uliczce, robiąc świąteczne zakupy w polskim sklepie. Wiem, że możliwość trwania w takim stanie schizofrenii ma związek z pracą w międzynarodowej firmie, gdzie pierwiastek holenderskości jest tak samo ważny (lub nic nieznaczący) jak pierwiastek polski – wszystko wyrównuje się i rozmywa w korporacyjnym żargonie i języku angielskim. I mówię wam, jest to tak cholernie wygodne – ten brak przymusu dorównywania Holendrom! To chwilowe, choćby iluzoryczne, ściągniecie ich na wspólny poziom, chociażby językowo.

Wiem, niezbyt dobrze to świadczy o mnie (może pojawić się zarzut, że jestem idealnym przykładem tępego polskiego robola), ale w ciągu tych 10 lat nie ‘zdobyłem’ żadnego (podkreślam: żadnego) bliskiego znajomego Holendra, że o holenderskim przyjacielu nawet nie wspomnę. I nie wiem już, czy świadczy to bardziej o mojej zaściankowości, czy właśnie o osławionej, choć wątpliwej otwartości i chęci Holendrów-zdobywców do zbliżeń z rasą Slavs - niewolników? 

Zabawne, że dzień wcześniej miałem rozmowę przy drugim śniadaniu z moją  włoską koleżanką z pracy na ten właśnie  temat. Jak sama zauważyła, trudno jej znaleźć kontakt z holenderskimi sąsiadami, z rodzicami dzieci, którzy – jak ona – odprowadzają swoje brzdące do żłobka. Nie byłem zdziwiony, gdyż mam na ten temat już od dawna pewne przemyślenia. Holendrzy to dumny, nie post-kolonialny lecz kolonizatorski naród, który rozmawia na równi tylko innymi kolonizatorami. A przecież ani Włochy ani tym bardziej Polska nie należą do takich krajów. Więc rozmowa z Anglikami, Hiszpanami, Francuzami, czy nawet wyśmiewanymi Belgami to co innego. I – w moim przekonaniu – jest to fakt niepodważalny, którego nie powinno nikomu przesłonić współczesne, poprawne politycznie bajdurzenie. W tym kontekście fakt, że z korzeni Turczynka, Ebru Umar, jest dziś wziętą holenderską publicystką-felietonistką, faktycznie może przemawiać na korzyść holenderskiej ‘równości i wolności’.

Wojny i medale

Na zakończenie dwa zdania wyjaśnienia, dlaczego hymn mnie drażni i jest obciachowy? Drażni, gdyż odnosi się tylko do XIX-wiecznej mitologii napoleońskiej, czy od biedy, kto pamięta drugą zwrotkę, potopu szwedzkiego. Już dużo głębiej w historii osadzona jest Rota ze swoim „królewskim szczepem Piastowym” i odniesieniem do licznych zaborów i okupacji. Ponadto, czysto muzycznie-estetycznie, Rota bardziej mi się podoba niż Mazurek, kwestia gustu. A obciachowość hymnu wiąże się z jego rosnącym uwikłaniem w ogólnej świadomości społeczeństwa w przybierającą na sile polsko-polską wojnę okładających się godłem i krzyżem szkodników od lewej do prawej strony sceny politycznej, przy bierności i ku uciesze otumanionej gawiedzi.

A co z tą piosenką wojenną i medalami, od których zacząłem ten przydługi już wpis 18 grudnia? No, cóż, odpowiedz zaskoczyła mnie nie mniej niż sam hymn. Oto córka oglądała wręczenie medali, gdy przy jakiejś sportowej okazji, których w 2014 nie brakowało, polski sportowiec wygrał złoto. Gdy spytała, co to za piosenka – Ciocia M. jej wyjaśniła, że to specjalna pieśń, taki symbol, który śpiewało się na wojnie, na wygnaniu, żeby nie zapomnieć o Polsce.

Cóż, uważam to wyjaśnienie za równie dobre jak każde inne.
Wszak wojna o tożsamość trwa.

Czuwaj!

Tomek Włodarski Publicysta Pokątny




niedziela, 21 grudnia 2014

Przedświąteczny Kabanos

Święta tuż, koleżanka pojechała do Polski i zostawiła nam do dyspozycji swoje auto. Jadę po Hadze, robię zakupy w polskim sklepach - Święta idą, więc jadę.
 
Szukam stacji radiowej innej niż holenderskie Sky Radio, które w tym momencie roku nie gra nic poza Mariah Carey, Wham i Chris Rea. A tu mi się paluch omsknął i z odtwarzacza CD wypada Kabanos...i to ponoć czwarta już płyta jak podaje Wikipedia. (A to znaczące strumień wiedzy; jak mówił niedawno mój kolega z pracy, widział wywiad u siebie w Hiszpanii, gdzie jakiś oficjel powoływał się na owo źródło  - JAK ON TO NAZYWAŁ Z ANGIELSKA "Łakipidaja"...)

Ale do rzeczy, kto chce zagłuszyć wszystkie te Kryśki (Last Kryśka, White Kryśka, All I want for Kryśka...) zapraszam na degustację Kabanosa...



czwartek, 18 grudnia 2014

(Nie)zostać Volks-Dutchem, czyli arcysubiektywnie o emigracji

Sobota rano. Córka w wózku zakupowym opowiada mi coś o jakiejś wojennej piosence i o medalach, ale nie słucham zbyt uważnie szukając przecen, od których zawsze roi sie w Albercie, więc nie do końca wiem o co jej chodzi. Nagle, całkiem niespodziewanie, pomiędzy półką z  kroepeokiem i dobrami Indii Zachodnich a stoiskiem z artykułami afrykanskimi, zaczyna śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła…”

Zamurowało mnie. Nie tyle sama piosenka, co fakt, że to hymn i że śpiewa go moja pięcioletnia córka. I zaraz zamurowało mnie jeszcze bardziej, gdy uświadomiłem sobie, że ja nigdy hymnu jej nie uczyłem, a potem jeszcze bardziej, że nie uczyłem jej, bo nie widziałem potrzeby, bo to trochę obciach, bo mnie hymn nasz drażni, wprost proporcjonalnie do nadużywania go przez partyje i partyjki, kibiców i kiboli, gdyż drażni mnie obnoszenie się nachalne z tożsamością narodową. "Skąd to znasz, córciu ?"- pytam. - A ona na to:"No, wiesz, tato, wojna... medale..." (wrócę jeszcze do tego).


Nie-naukowy bełkot

Nie jestem socjologiem, lecz w moim rozumieniu emigracja jest ściśle związana z pojęciem tożsamości. Emigrant to członek pewnej społeczności, w której został wychowany (język, kultura, światopogląd), który z różnych przyczyn jest członkiem innej społeczności, obcej względem jego tożsamości pierwotnej.

O tym jak my, Polacy, radzimy sobie z owym „życiem w innej społeczności”, tu, w Holandii, traktuje obszerny (156 stron) dokument, sporządzony przez rządową instytucję  Sociaal en Cultureel Planbureau, zatytułowany „Poolse Migranten”.  Zatrzymuję się przy części zatytułowanej Kontakty i życie społeczne, gdzie jest napisane:


-  więcej niż 70% Polaków przynajmniej raz w tygodniu spotyka się z innymi Polakami, a tylko niewielka grupa (6%) nie ma lub unika takiego kontaktu;
- istnieją „czarne plamy” w kontaktach z rdzennymi Holendrami w czasie wolnym od pracy (aż 58% „świeżych” imigrantów spędza czas wolny wśród rodaków, a 23%, z Holendrami);
- Najlepszy przyjaciel/przyjaciółka dla 70% mieszkających w Holandii krócej niż 6 lat to Polak/Polka, 10% Holendrzy, 9% inna narodowość, 11% deklaruje brak bliskich przyjaciół!;
-  Tylko 18% nowo przybyłych Polaków uczestniczy w spotkaniach organizowanych przez lokalne organizacje (a jedynie 2% decyduje się na wolontariat);
- Polacy są bardziej zadowoleni z życia wśród Holendrów niż sami Holendrzy z życia wśród swych rodaków; ponadto 76%  ankietowanych woli żyć wśród Holendrów mimo ze blisko 1/3 przyznaję się, że doświadcza dyskryminacji (osobistej - 38%, ogólnej – 73%)


Holenderska tożsamość? To tylko holenderski paszport, a ja jestem Turkiem! 

Pamiętam jak dziś te słowa mojego towarzysza niedoli w czasie pracy w szklarniach Westlandu. Byłem wtedy zachłyśnięty Holandią do tego stopnia, że za holenderskie obywatelstwo gotów byłem oddać diabłu ciało i duszę oraz wszystkie guldeny, które mógłbym zarobić lub ukraść (co też do pewnego stopnia zrobiłem – bez skutku, oczywiście, bo z diabłem się nie targuje). 

W tamtych czasach, czyli ładnych kilka lat przed przystąpieniem Polski do UE, gdy pracowało się tylko na czarno, Polacy byli faktycznie ludźmi „trzeciej lub czwartej kategorii społecznej”, daleko za bezrobotnymi Murzynami, nie mieli ani prawa do ubezpieczeń/swiadczeń, ani niekiedy konta bankowego. Tym bardziej ten turecki potomek gastarbeitera wściekał mnie do żywego swoim brakiem wdzięczności do tego Wspaniałego Kraju, swoim wyrachowaniem, pragmatyzmem i zakłamaniem. 

Nie mogłem wtedy jeszcze pojąć, jak można było urodzić się w kraju, od którego otrzymało się wykształcenie, niezłe perspektywy, opiekę socjalną i z taką lubością tkwić mentalnie w swoim tureckim świecie burek i minaretów?
A lubość tego Turka do pozostania Turkiem była wprost proporcjonalna do zapamiętania, z jakim wówczas ja sam, oraz dziś jeszcze wielu naszych rodaków, chce się wyrzec polskości, łącznie z kodem DNA, gdyby to tylko było możliwe. 


Od gastarbeitera do Volks-Dutcha

W czasach, o których mowa, czyli pierwsze lata XXI wieku  (matko - jak to brzmi!) wielu z naszych „cierpiało” tak bardzo na swoją polskość, że - dajmy na to – kazało na siebie wołać nie Antek czy Marcin, lecz Ton albo Martin. Znałem takich, co udawali (o)polskich Niemców, pół-krwi Francuzów, ćwierć-krwi Holendrów i jedli ciurkiem loempias i frikandelen i stampot z appelmoesem każdego dnia. I plwali na ziomali co chodzą do kościoła i wieszają polskie flagi na mecze lub Święta Narodowe i co wolą bigos i polską gorzałkę. Tak, to wcale nie tak dawno jeszcze nikt nie potrafił być bardziej holenderskim Holendrem, niż Polak, który nie chciał być Polakiem.

Teraz widzę znaczną zmianę w mentalności polskiej emigracji (mam tu na myśli, oczywiście, jedynie tę ostatnią falę od lat ’90, czyli wyznawców teorii, że trawa zawsze zieleńsza po drugiej stronie płotu, a nie powojenną, czy polityczną za czasów komuny). Dziś staliśmy się bardziej dumni i wymagający. Przynależność do UE dodała nam odwagi i pewności siebie, cudownie podniosła wartość, ten tak zwany self-esteem. Nie da się ukryćże ta emigracja to już od dawna nie tylko przysłowiowi hydraulicy i złote rączki, prostytutki i sprzątaczki. To też biznesmeni, manadżerowie, rozmaici urzędnicy, technicy czy artyści z powodzeniem realizujący się na holenderskim rynku pracy. 

Jednak i teraz nie wszystko jest tak, jakby życzyć sobie tego mogli nasi (wydumani czy domniemani) narodowi wieszcze i potomkowie dynastii ojców-zalozycieli. Absolutnie zrozumiałym jest słyszeć dzieci mówiące kilkoma językami w dwujęzycznych rodzinach, gdzie prócz języka mamy i taty dziecko posługuje się językiem szkoły i telewizji (holenderskim i np. angielskim). Natomiast nie tyle już zastanawia co przeraża mnie, gdy zawitam w progi, gdzie oboje polscy rodzice kaleczą uszy dziecka swoim kanciastym niderlandzkim lub równie koślawym angielskim, gdzie bombarduje się malucha tylko i wyłącznie holenderską telewizją unikając, jak diabeł święconej wody, polskiego „Wlazł kotek na płotek” póki nie przemyci go babcia lub ciocia. Owszem, spotkałem też takie przypadki. 

Można jednak iść dużo dalej w swym pragmatyzmie-kretynizmie i dokonać na sobie ostatecznego aktu dobrowolnego odpolszczenia zrzekając się obywatelstwa. I nie mam tu na myśli, broń Boże, przypadków małżeństw czy dojrzałej, przemyślanej decyzji związanej z indywidualną sytuacją życiową, np. karierą zawodową w dłuższej perspektywie. 
Z czym się nie mogę jednak zgodzić i co stanowczo potępiam, to przeliczone tylko na krótkoterminowe, doraźne zyski, tj. socjal, emerytura, wygody (Boże, a jakież to wygody?) przehandlowanie polskiego obywatelstwa za kasę, infantylnie zwane kupieniem holenderskiego paszportu. 

Na usta ciśnie się litania lamentacji, jak pytania retoryczne, jak skarga, jak rękawica (nigdy ręcznik!):

Jak słaba polskość Polaków! 
Jak powierzchowna i doraźna motywacja tych świeżych „Holendrów”! 
Jak wielkie jest zaniedbanie ze strony polskich władz i szeroko rozumianych elit na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, że nie były w stanie wykształcić w ludziach podstaw odpowiedzialności obywatelskiej i poczucia przynależności! 

Z drugiej strony czepiają się mnie kontr-argumenty: jak niejasne i wybiórcze są zasady w samej Unii Europejskiej zezwalające na posiadanie podwójnego obywatelstwa przez jednych i zakazujące takiej praktyki wobec innych. Innymi słowy czemu królowe Beatrix i Maxima i Franciszek-papież mogą, a Kowalski i Nowak i Pawlikowska nie? 

...ciag dalszy nastapi...


środa, 17 grudnia 2014

Tematy zastępcze....

AURA

W moim pokoju mieszka Marek Aureliusz

Przylazł jakiś tydzień temu uwalił się na moim wyrku

I tak leży opowiadając o swoim Rzymie

Je pije oddycha i wydala a nawet nie posprząta po sobie

Świat to zmiana – mówi – życie to wyobrażenie

A spokój jedyny w wewnętrznej ustroni

Poprosiłem go by poszedł do pracy

Zapytał – masz rozum? mam – odparłem

Czemu więc z niego nie korzystasz?

Pochwała nie dodaje piękna

A czy krytyka umniejsza zło?
...


Mój Bóg ma jednak inna aurę

Kraków - Haga, 16-18 grudnia 2003