Korzystając
z piątkowego wietrzenia łepetyny pozwolę sobie na małe sprostowanie
(sprostowanie w dużej mierze dla siebie samego).
Raz po raz spotykam się z pytaniem (a najczęściej zadaję je sobie ja sam) dlaczego, skoro tak mnie jakoby ciągnie do sztuk wszelakich i artu i Muz niepokornych, nie zrobię niczego co sztuką by było, lub co sztuki by się tyczyło tylko raz po raz babram się w domorosłej polonijno-polskiej publicystyce? Czemu zamiast doskonalenia warsztatu wiersza, kolejnego opowiadania, czy tłumaczenia błądzę na pograniczu polityki czy socjologii czy etyki, już choćby nawet przez ich komentowanie?
Czemu? A no temu, że jak to ktoś kiedyś powiedział dzieło sztuki jest efektem końcowym. Natomiast akt twórczy jest czymś więcej niż tylko ogólnym zestawem przedmiotów w kanonie t.zw. Sztuk Pięknych. W moim przekonaniu artyzm objawia się nie tylko w obrazie, utworze czy grze aktorskiej (wymieniając choćby te trzy), ale związane z nim piękno (lub szpetota, gdy kicz) dotyczy, a raczej powinno dotyczyć wszystkich dziedzin naszego życia. Artyzm jest zaangażowaniem.
Taką już wyznaję idealistyczną zasadę, że aby życie cieszyło i tętniło zdrowymi sokami musi mieć pewną estetyczną wartość. A wartość tę dodajemy my sami, kiedy, wykonując najprostsze czynności, pełniąc swoje codzienne obowiązki, te trywialne jak i te, rzekłbym, wagi państwowej , czynimy ten dodatkowy wysiłek, aby nadać danej rzeczy szlachetny rys. Co mam na myśli mówiąc „szlachetny”? O, to trudne pytanie, zwłaszcza w tych czasach. Ale ja mam na to prostą odpowiedź: szlachetność o jakiej myślę jest dążeniem do dobra wspólnego. We wszystkich dziedzinach życia. Kropka. I jak długo spełniona jest ta prosta zasada, tak długo możemy prowadzić polemiki na tematy polityczno-religijno-estetycznego konserwatyzmu i liberalizmu, tradycji i hi-techu, martyrologii i pragmatyzmu.
Skoro staranie o uczynienie z własnego domu miejsca wyjątkowego, swoistego dzieła sztuki nie jest niczym złym, ba, jest marzeniem większości z nas, to dlaczego nie nadać temu szerszej perspektywy (dążyć do artyzmu w obrębie ulicy, miasta, kraju?) Oto podobnie jak autorzy komentowanych przeze mnie tekstów, nie godzę się na szpetną kondycję dyskursu i jego tematyki w naszym kraju. A w tym tygodniu od komentarza powstrzymać się nie mogłem co najmniej dwukrotnie:
Jak
komentowałem już na forach TVN24 i Interii (choć, oczywiście wpis się nie
ukazał) - sprawa niedoszłego Bombera Brunona K. jest szyta tak nieudolnie i tak grubymi nićmi, jak przygody
młodego Indiana Jonesa z leidmotiv: naiwność. A komentarze, że niby nic kupy
się nie trzyma łatwo obalić: mało to historia zna fikcyjnych postaci skreowanych na potrzeby polityczne (vide: Tymiński)? Lecz co gorsza historia
zna też zbyt wiele przypadków niewinnych osób wkręconych w polityczne imadło.
I, niestety, tylko sztuka może się z twego śmiać, pokazując gangstera z przypadku,
któremu wszystko uchodzi na sucho (Killer). Jakoś niebezpiecznie się zrobiło,
ale nie od bomb, lecz od podejrzeń o niczym nieskrępowaną prowokację władz.
Nie
zliczę już ile to ja razy miałem zamiar podsumować prace i publikacje na temat
homoseksualizmu biologicznie uwarunkowanego (?) oraz namolnej pederastii, tej z
piórkiem w dupie, nienawidzącej wszystkich, bo w gruncie rzeczy uznającej
siebie za wybryk, za coś nie do końca poważnego, a już na pewno nie
naturalnego. Żal mi zatem wszystkich 'naturalnych pedziów i lesbijki' (jeśli
mogę się tak o was wyrazić, moi nieliczni znajomi z tej grupy), że perwersyjne
parady zboków stały się synonimem homoseksualizmu. Prócz jawnej prowokacji i
obrzydzenia wśród heteroseksualnej i katolickiej 'zdrowej' części
społeczeństwa, czynią one zwłaszcza wam nie tylko niedźwiedzią przysługę, ale i
krzywdę - obrażając was, plując wam szmikową plwociną w twarz.
"Naturalni" homo kontra dewianci... Jak oni się na siebie wzajemnie
zapatrują? Może ktoś poczynił już takie badania - chętnie poznam…