środa, 12 grudnia 2012

To i tamto, tato




Kiedy wróciłem do Voorburga wszystko, co kłuło wspomnieniem oczy - zmieniło się w balsam kojącej obcości, a co tkwiło w gardle jako ból i niewypłakane łzy, wypluć było mi o wiele łatwiej. A potem przepłukać piwem, albo jenever i ruszyć nocą na łowy...
    
Co innego tam, w Suszu, gdzie została mama i rodzeństwo ze swoimi rodzinami – wspomnieniami i zapomnieniami. Tam już nie tylko oni sami przypominają i potęgują ową stratę patrząc na siebie, lecz mówią o tobie i budynki i ulice i wszyscy ci na wskroś znani ludzie, w sklepie „Po schodkach” w „Słodkiej dziurce”, u Wasilewskich, u Pawlikowskich, u Maćkiewiczowej, w Asie,  Wudecie, Urzędzie i Kościele. Zwłaszcza w Kościele, gdzie tyle przebywałeś i o co trochę zawsze z tobą wojowaliśmy.

Ale to wszystko skończone. I takie nierówne, niejednakowe, pozbawione środka ciężkości. Bracia i siostry, córki i dzieci, wnuczki i wnuki – macie oto co wspominać. Macie kogo. I macie z kim. Tylko wdowy pozostają prawdziwie same.

Mówimy o strogonoffie. Dziwne, ale myśląc o tacie wszyscy oblizują się ludożerczo i miast o człowieku myślą o durnych duszonych pieczarkach, wołowinie i gęstym sosie. Bo tak łatwiej, przełknąć spazm niby ślinę mówiąc „strogonoff”. Ale ja nie myślę o strogonoffie.

Ja myślę o kiju. Długim ponad metrowym kiju, w który zawsze wyposażał nas tata w czasie wypraw na Piaskowe Góry albo dookoła jeziora.  Wyszukiwał jakąś prostą gałąź dla mnie i brata i pięknie ją zdobił wycinając scyzorykiem zmyślne wzory w korze. Potem zabieraliśmy taki patyk do domu i służył nam jako trofeum z wyprawy, a potem jako karabin albo miecz w czasie podwórkowych wojenek. Póki się nie połamał i póki tata nie zabrał nas na kolejną wyprawę. I właśnie tego patyka mi brakuje w tej chwili.

Patyka albo smażonej  świeżonki w sobotni poranek, która stała się relikwią któregoś deszczowego poranka w Finlandii. Wjechałem właśnie swoim rowerem wprost z lasu na polanę, będącą czyimś podwórkiem w okolicach Lohii. Osaczył mnie tam nagle zapach świeżonki i prania, dobiegły głosy śmiejących się dzieci z domu. Przez mgliste podwórko widziałem światło z kuchni i sylwetkę rosłego mężczyzny przygotowującego śniadanie. I wtedy zabrakło mi cię, tato, po raz pierwszy tak naprawdę w mym dorosłym, lecz nigdy dojrzałym życiu.

A potem była Wigilia, jak ta teraz, kiedy mama wściekła na ciebie żonglowała a to groźbą rozwodu a to znów nakazem dzwonienia na policję, na pogotowie, aby cię odnaleźć. A tyś tkwił w zaspach jakiegoś zapyziałego Olbrachtówka, czekając w podupadłym sklepiku na spóźniony transport z piekarni, by móc sprzedać ludziom chleb na święta.

No dobrze, trzeba mi kija, świeżonki i chleba, bym poczuł się pewniej. Nie, to fałszywy trop. Właściwy to sylwetka. Otóż jakiś czas później jadąc znowu (tym samym rowerem może) lecz tym razem poprzez Holandię tak pełną lata jak ja pełen byłem piersi i szczodrości bioder mojej ówczesnej kochanki, czym omal nie przyprawiłem cię o zawał, doznałem deja vu. Jadę, pachnie siano i dzwoni skowronek w niebie, jak na rodzimej sienkiewiczowsczyźnie, a 2 km obok autostrada Haga – Rotterdam. Ale jadę. Pedałuję przez deltę Maaslandu a widoki jak w Adamowie pod Suszem. Jadę hardo i dzielnie myśląc o swej rosnącej samodzielności w tym obcym kraju, z dala od Wicków i Wacków, a tu nagle… Jedzie przede mną tata! Nie mogę uwierzyć oczom. Te same ruchy na rowerze, ta sama postura, kształt głowy, kolor siwych, kręconych włosów, nawet koszulka polo ta sama, w tym samym miejscu spocona. Tato! Dociskam pedały. Gonię. Skąd się tu wziąłeś? Och jak to dobrze, że tu jesteś, że cię spotkałem, że po mnie przyjechałeś… Tato? Zwalniam. Wiem, że to nie on. Jadę powoli za nim, jego tempem kilka kilometrów marząc, że jadę z tobą, tato.
     
Ale i wtedy i dziś już cię nie wyprzedzę, znaczy nie zobaczę.

Trudno jednoznacznie osądzić czy tata zmarł tragicznie, jak w wypadku, czy w wyniku zwykłej choroby, kiedy każdy liczył na wyzdrowienie, czy może po długim cierpieniu, które w końcu skróciła śmierć. Wszystko, jak zawsze i wszędzie i na wieki wieków amen, zależy od punktu widzenia.

Dla taty była to pewnie długa i męcząca choroba. Nie pamiętam już od kiedy widziało się go z jakąś tabletką przeciwbólową, sapiącego, zalanego potem. Ale tak świetnie to ogrywałeś swoją tuszą, tłustą dietą i papierosami, że przestaliśmy reagować. Dla mnie była to niespodziewana, krótka choroba z fatalnym skutkiem. Jeszcze 7 tygodni temu jestem u niego z córką, rozmawiamy, obiad, śmiech i patataj wnuczusia na kolanie, a potem, kiedy lecę  nad Niemcami, żeby odwiedzić go w szpitalu, sms od brata, że już po wszystkim. W końcu dla osób, które czuwały przy nim do ostatniej chwili a zwłaszcza dla mamy, tata umarł nagle i tragicznie, jak w wypadku, jakby w katastrofie, ciach i nie ma.

...Kiedy wróciłem do Voorburga wszystko, co tkwiło w gardle jako ból i niewypłakane łzy, wypluć było mi o wiele łatwiej. A potem przepłukać piwem, albo whisky i ruszyć nocą na łowy piersi mojej żony, by zaraz przestać w pół gestu i zawstydzić się na wspomnienie trumny. I tak dławiąc się kolejnym balonem beztlenowego powietrza przemierzać czarne noce aż do następnych nocy i następnych. Dnie się nie liczą. Po prostu są zbyt codzienne, by o nich myśleć, za mało czarne, za mało żałobne...

Czuję się bardzo winny, że o tobie nie myślę, tato, ale nie myślę istotnie, bo to zbyt trudne. Zamiast wspominać i topić się w łzach wolę zatonąć w codzienności. I, o dziwo, ta łatwość  zaakceptowania twojej śmierci, jest – czuję to – twoją zasługą. Nawet moja żona o elfim darze czucia różnych spraw efemerycznych mówi mi, gładząc po czuprynie, że nie czuje lęku, że wszystko u ciebie w porządku. A ja czuję jeszcze, że tamto gumowe ciało, które ci przeszkadzało, pozostawiłeś, by być bliżej nas, zwłaszcza skoro postanowiliśmy żyć w takim oddaleniu od siebie. Jesteś teraz po prostu w każdej chwili i w każdym czasie, jeszcze bliżej nas. Dzięki, tato!

Po to jest pewnie żałoba, by tak pisać. Umarł król – Niech żyje król!