Fade Away - fot.autora |
Gdy Dunne wysiadał
z samochodu, ogarnął go chłód. Listopadowe szare niebo i zimny wiatr zaległy nad miasteczkiem niczym maźnięcie brudnym pędzlem impresjonisty-pesymisty. Ale zdawało
się, że równie dobrze może to być powiew śmierci, którą właśnie przyjechali powitać.
Przy kaplicy stało
kilka osób. Większość była już w środku. Bał się, ale nie chciał tego okazywać:
jego żona była przerażona. Była jedną z tych osób o ażurowej aurze, którą ciągle
trzeba było chronić przed odpływem wewnętrznego światła. Depresja wżerała się w
nią wprost proporcjonalnie to intensywności niemyślenia o myśleniu o śmierci. Zatem
już z założenia był to koszmarny pomysł, by ją tu przywozić. Jednak uparła się;
lubiła jego ojca.
Przez cały czas,
jeszcze w drodze na lotnisko a potem w samolocie myślał, co będzie, jeśli nie zdąży
pożegnać się z ojcem. Oraz co będzie, jeśli zdąży? Jak się zachowa, jak wygląda
osoba, z którą śmiał się jeszcze miesiąc temu, a którą dziś dojadał rak? Bał się
spotkania. Wstydził się też swojego strachu. Więc z wyrazem zaskoczenia, ale i
koszmarnej ulgi, która przyprawiła go nienawiść do samego siebie, odczytał smsa
na lotnisku, po wylądowaniu. Brat pisał, że mogli się minąć na kilku tysiącach metrów,
gdy dusza ojca wzlatywała do nieba.
Och, dość już! Zatrzymać
myślenie! Przestać konfabulować!
Ale jak? Jak wykrzesać
w sobie szczery żal? Jak poruszyć to coś, żeby zadrgało i żeby człowiek poczuł
w całej swojej zatwardziałej, zżartej obojętnością osobie szczery żal po stracie,
bolesne zranienie, ludzkie cierpienie, jak po wyrwaniu kawałka własnego ciała? Jak
poczuć, gdy nic się nie czuje?
Zanim zdążyli z żoną
przekroczyć furtkę, drzwi kaplicy otworzyły się i kilka osób wyprowadziło chwiejącego
się i zanoszącego spazmami wuja T, który był średnim bratem ojca. Nie był to płacz,
lecz jęk niemocy i kresu, niczym rzężenie dożynanych krów, które przez pół wieku
hodował i uśmiercał na swojej farmie za jeziorem. Żona odwróciła się i zatkała
uszy, ale było za późno. Wybuchła płaczem i uciekła do samochodu.
Wuja T. posadzono
na ławce, na zimnie, na wietrze. Wuj A. najmłodszy z braci, który przepił swoją
karierę nadzorcy folwarku jak swoje małżeństwo, a karierę weterynarza, jak zęby,
uspokajał go powtarzając: Już, już dobrze, niech odejdzie. Jakaś znajoma pielęgniarka
w cywilu głaskała go po głowie jak dziecko, w drugiej ręce trzymając zastrzyk
na wszelki wypadek.
Kiedy Dunne podszedł
bliżej, zauważył go wuj J. Wuj J. był również średnim bratem ojca, którego życiowe
sukcesy rozpoczęły się rozwodem a potem liczyły sie ilością dziwek i alkoholu. Dziś
był poważny i smutny. Nosił popielaty garnitur a zza siwej, równo przystrzyżonej
brody lśniły równe białe żeby. Wyglądał na zadbanego – był na odwyku i nie pił już
ponad rok. Powiedział tylko: Dunne, to był
najlepszy dzieciak – i uścisnął mu rękę.
Wtedy Dunne zrozumiał
wszystko i w jednej chwili poczuł całą stratę zamkniętą w tym krótkim wyznaniu.
Drzwi kaplicy otworzyły
się znowu – zapraszano na nabożeństwo.
Zapach lilii był nie
do zniesienia.