Nie
będąc historykiem (ani tym bardziej politycznym hura!- histerykiem) ledwo taplam się w całym tym bełkocie (j)elit politycznych i mielonki
mediów.
Oglądam
migawki parad od Moskwy po Bredę i jak dziecko nie rozumiem czemu są to parady
wojskowe? Zupełnie jakby pojedynczy ludzie i całe narody niczego przez te 69 lat się nie nauczyli, gdy brną dalej w retoryce łacińskiej maksymy
Si vis pacem – para bellum (chcesz pokoju – szykuj wojnę).
Czytam njusy i felietony, jak ten Ziemkiewicza
Dzień Pabiedy! Dzień Pabiedy! Urraa! z równym zainteresowaniem i niesmakiem, z jakim czytam komentarze hejtersów pod nimi.
Czemu? Bo
się nie znam. W domu wyrosłem z niejasnej, wciąż niedopowiedzianej bohaterskości mojego ZBOWiD-owego dziadka, pseudonim Jodełka, wrastając w tatarsko-pszaśne (tatarem pachnące i polską tatarsko-sarmackość podkreślające) opowieści wuja Romana, niczym w najlepsze odcinki Kroniki XX wieku Wołoszańskiego.
Historia, której uczono mnie w szkole była albo skrajnie
komunistyczna (wczesne lata ’80 w podstawówce), to znów ślepo
ultra-pro-zachodnia (liceum po Okrągłym Stole i obaleniu muru berlińskiego), a tak etos jak i
patos II RP i piłsudczyków
czy Akowców jest mi już zupełnie obcy.
Jakkolwiek fikuśnie to zabrzmi: tym, co skłoniło mnie do napisania niniejszego tekstu jest fenomen holenderskiego musicalu
Soldaat van Oranje, który od 2010 roku grany jest codziennie (a niekiedy i dwa razy dziennie!) w
teatrze w Katwijku!
TRAILER sztuki Soldaat van Oranje |
Po
rozpoczęciu II wojny światowej, Erik postanawia uciec do Wielkiej
Brytanii, skąd przemyca urządzenia nadawcze do Holandii. Potem, jako
pilot, bierze udział w bombardowaniu Niemiec. W końcu, od Wilhelminy - królowej
Niderlandów odbiera
najwyższe w Holandii królewskie odznaczenie Williama, za swój wkład w
ruch oporu.
Musical oparty jest na motywach osobistej książki Erika Hazelhoffa Roelfzema, której pierwotny tytuł nosił nazwę
Jaskinia grzechotnika, i została opublikowana w 1970 roku. We wznowieniu ukazała się pod zmienionym tytułem
Soldier of Orange i pod takim też tytułem Paul Verhoeven stworzył jej wersję filmową w 1977 roku z Rutgerem Hauerem w roli głównej.
Dzięki
temu przedstawieniu dość słaba, bo jak Francja kolaborująca z III Rzeszą
Holandia, dostała od muzy teatralnej pawi ogon - barwny mit dzielnego holenderskiego obrońcy
Europy, który – na ile pozwala mi ocenić mój żebraczy stan wiedzy – ma
się
nijak do całości akcji Garden Market, lądowania aliantów w Normandii
lub polskiego wkładu w wyzwolenie Holandii za sprawą Armii generała
Maczka.
I
co z tego? Ano, jak zwykle nic.
Może tylko tyle, że jak się patrzy na 'zajawki' na youtubie, to nasze józefowiczowe Metro w swym rozmachu i efektach scenicznych to przy tym Martwa Natura.
I kiedy Moskwa paraduje prężąc swoje głowice, a Alianci nie
wiedzą czy zaprosić Putina na uroczystości, bo wahają się czy to nadal
święto pokonania hitlerowskich Niemiec czy już obchody oficjalnego
uznania
rozbioru Europy (Ribbentrop-Mołotow)...
... Holendrzy 5 rok z rzędu będą szczerze czcić swych lokalnych bohaterów w loży teatru.
Tym większy powód do historycznej (za)dumy gdyż 8 maja odbyła się premiera sztuki Anne - o jedynej amsterdamsko-żydowskiej bohaterce wojny znanej szerszej publiczności z zachowanych i opublikowanych dzienników tejże Anny Frank.
W obliczu smrodku wokół pastuszka Bartoszewskiego warto napomknąć o tych przykładach niby "durnych kaaskoppen", których pop-kulturowa, co by nie mówić rozrywka, pracując na
poczet historii (dość mocno ją podkolorowywując), staje się współczesnym wspaniale magnetyzującym narzędziem
propagandowym, której t.zw. Polska Racja Stanu może
tylko pozazdrościć.
Virtuti Militari...?
Gloria Victis...?
Figus Makus!