piątek, 9 maja 2014

Żołnierz Orański a sprawa Polska

No i chcąc-nie chcąc (a bardziej nie chcąc) zawracam sobie głowę kolejną rocznicą obchodów zakończenia II Wojny Światowej.
Nie będąc historykiem (ani tym bardziej politycznym hura!- histerykiem) ledwo taplam się w całym tym bełkocie (j)elit politycznych i mielonki mediów.
 
Oglądam migawki parad od Moskwy po Bredę i jak dziecko nie rozumiem czemu są to parady wojskowe? Zupełnie jakby pojedynczy ludzie i całe narody niczego przez te 69 lat się nie nauczyli, gdy brną dalej w retoryce łacińskiej maksymy Si vis pacem – para bellum (chcesz pokoju – szykuj wojnę).
 
Czytam njusy i felietony, jak ten Ziemkiewicza Dzień Pabiedy! Dzień Pabiedy! Urraa! z równym zainteresowaniem i niesmakiem, z jakim czytam komentarze hejtersów pod nimi.
 
Czemu? Bo się nie znam. W domu wyrosłem z niejasnej, wciąż niedopowiedzianej bohaterskości mojego ZBOWiD-owego dziadka, pseudonim Jodełka, wrastając w tatarsko-pszaśne (tatarem pachnące i polską tatarsko-sarmackość podkreślające) opowieści wuja Romana, niczym w najlepsze odcinki Kroniki XX wieku Wołoszańskiego. 
Historia, której uczono mnie w szkole była albo skrajnie komunistyczna (wczesne lata ’80 w podstawówce), to znów ślepo ultra-pro-zachodnia (liceum po Okrągłym Stole i obaleniu muru berlińskiego), a tak etos jak i patos II RP i piłsudczyków czy Akowców jest mi już zupełnie obcy.
 
Jakkolwiek fikuśnie to zabrzmi: tym, co  skłoniło mnie do napisania niniejszego tekstu jest fenomen holenderskiego musicalu Soldaat van Oranje, który od 2010 roku grany jest codziennie (a niekiedy i dwa razy dziennie!) w teatrze w Katwijku!
 
TRAILER sztuki Soldaat van Oranje
Jest to jakoby oparta na faktach historia studenta Erika Hazelhoffa Roelfzema i jego przyjaciół wiodących beztroskie studenckie życie w Lejdzie, aż do niemieckiej inwazji na Holandię w pierwszych dniach maja 1940 roku. Cytując oficjalny synopsis sztuki; „Wojna zmienia wszystko. Młodzi ludzie nie mogą już przyjmować za pewnik przyjaźni i miłości. Każdy musi dokonać wyboru. Walczyć dla kraju i dla wolności ? Skupić się na nauce i zaprzeczyć temu, co się dzieje? Lub przyłączyć się do wroga?”
Po rozpoczęciu II wojny światowej, Erik postanawia uciec do Wielkiej Brytanii, skąd przemyca urządzenia nadawcze do Holandii. Potem, jako pilot, bierze udział w bombardowaniu Niemiec. W końcu, od Wilhelminy - królowej Niderlandów odbiera najwyższe w Holandii królewskie odznaczenie Williama, za swój wkład w ruch oporu.
 
Musical oparty jest na motywach osobistej książki Erika Hazelhoffa Roelfzema, której pierwotny tytuł nosił nazwę Jaskinia grzechotnika, i została opublikowana w 1970 roku. We wznowieniu ukazała się pod zmienionym tytułem Soldier of Orange i pod takim też tytułem Paul Verhoeven stworzył jej wersję filmową w 1977 roku z Rutgerem Hauerem w roli głównej.
 
Dzięki temu przedstawieniu dość słaba, bo jak Francja kolaborująca z III Rzeszą Holandia, dostała od muzy teatralnej pawi ogon - barwny mit dzielnego holenderskiego obrońcy Europy, który – na ile pozwala mi ocenić mój żebraczy stan wiedzy – ma się nijak do całości akcji Garden Market, lądowania aliantów w Normandii lub polskiego wkładu w wyzwolenie Holandii za sprawą Armii generała Maczka.
 
I co z tego? Ano, jak zwykle nic. 
Może tylko tyle, że jak się patrzy na 'zajawki' na youtubie, to nasze józefowiczowe Metro w swym rozmachu i efektach scenicznych to przy tym Martwa Natura.

I kiedy Moskwa paraduje prężąc swoje głowice, a Alianci nie wiedzą czy zaprosić Putina na uroczystości, bo wahają się czy to nadal święto pokonania hitlerowskich Niemiec czy już obchody oficjalnego uznania rozbioru Europy (Ribbentrop-Mołotow)...
 
... Holendrzy 5 rok z rzędu będą szczerze czcić swych lokalnych bohaterów w loży teatru.

Tym większy powód do historycznej (za)dumy gdyż 8 maja odbyła się premiera sztuki Anne - o jedynej amsterdamsko-żydowskiej bohaterce wojny znanej szerszej publiczności z zachowanych i opublikowanych dzienników tejże Anny Frank.

W obliczu smrodku wokół pastuszka Bartoszewskiego warto napomknąć o tych przykładach niby "durnych kaaskoppen", których pop-kulturowa, co by nie mówić rozrywka, pracując na poczet historii (dość mocno ją podkolorowywując), staje się współczesnym wspaniale magnetyzującym narzędziem propagandowym, której t.zw. Polska Racja Stanu może tylko pozazdrościć.

Virtuti Militari...?
Gloria Victis...?
  
Figus Makus!


poniedziałek, 5 maja 2014

Big Apple* - śmieszno aż straszno, z cyklu podróże kształcą (2)


Jakiś czas temu A. dostała zaproszenie do znajomych, do Stanów, do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, do Nowych Jorków, zobaczyć New York i umrzeć!, ugryźć Big Apple!

Istne szaleństwo! Pierwszy raz w życiu, więc wielkie, tym większe oczekiwania. Kalendarz ustalony na miesiąc do przodu, napięty jak struna, każdy z 10 dni zaplanowany od śniadania do nocnego siusiu przed snem: słynne nowojorskie hot-dogi i starbucksy, Manhattan i Wall Street, drapacze chmur i yellow cabs, sceny i neony Broadwayu, Brooklyn i brooklyński most, Bronx i jego prawa, Statua Wolności niczym Goliat, Golem jakiś przy kruszynce - warszawskiej syrence...

A. była podekscytowana jak nigdy w życiu. rozmawialiśmy trochę o tym w pracy, przed wylotem.

Poleciała.
Wróciła.

Było super. Miasto - zapiera dech nie tylko smogiem, o, nie! Skala iście nie-europejska, para-londyńska, mega-surrealistycznie-transkontynentalna, ale...

Znajomi czasu zbyt wiele nie mieli. Celując w lepsze posady ciągną studia wieczorowe, koniecznie medyczne, albo prawnicze, bo tylko to się opłaci. Ludzie na ulicy strasznie mili i pomocni i życzliwi i otwarci, ale na żywo jeszcze bardziej, jak...w amerykańskich filmach, autentyczni, niczym bohaterowie komiksów Marvel. 

Zaskoczenie dla europejskiego mózgu - mówi A. - ogromne, bo choć - jak to się mówi - ogólne wrażenie artystyczne tego przedstawienia dość pozytywne, to sztuczność tego miodu, tego wytworu czekoladopodobnego w gardle staje:  
...żebrak wchodzi do metra, z harmonijką (albo z gitarą, albo a Capella - nie pamiętam) i zamiast po prostu, po polsku smęcić i śmierdzieć, on zaczyna śpiewać i tym śpiewaniem rozśpiewuję cały pociąg metra i wszyscy razem z nim śpiewają i jakoś łatwiej cenciki wysupłać jałmużny...
...mecz NBA, New York Knicks, oczywiście, przerwa, mopy na parkiecie, mopy na czirliderkach, przerwa na reklamę - rzecz bardziej święta niż sam mecz. I nagle, tam, spośród tłumu, zupełnie spontanicznie wyskakuje chłopak i klęka przed dziewczyną i tego oto młodzieńca i jego oblubienicę, całkiem przypadkiem i "na żywo" wychwytuje kamera i puszcza LIVE na telebimach w hali koszykówki no i oczywiście leci transmisja do 200 milionów widzów...
 
Pozostaje szczerość ulicy. W przewadze - jak zauważa A. - czarnej, brudnej, samotnej, gdzie papierki po hot-dogach i kubki po starbucksach ścielą się na posłanie bezdomnym, którzy swymi żółtymi żuwaczkami mielą podgniłe ogryzki, wielkiego jabłka...

*Najwcześniejsza wzmianka o "big apple" pochodzi z wydanej w 1909 książki The Wayfarer in New York  Edwarda S. Martina, który pisał tak: "Kansas postrzega Nowy Jork jako chciwe miasto…. które może kojarzyć się z wielkim jabłkiem ciągnącym nieproporcjonalnie wielką część narodowych soków". (źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/Big_Apple)