Czytam list od mojego
znajomego z Meksyku. Znajomość z Jesusem Martinez Duranem jest
czysto zawodowa, więc i list to zaledwie kilka zdań w e-mailu:
Do końca tygodnia nie
będzie mnie w biurze.
Myślałem o naszej ostatniej rozmowie, że ludzie się
spieszą, że pomysł na życie (jak to mówiłeś o jednej polskiej piosence): „żyj szybko, kochaj mocno i umieraj młodo” nadal robi
wodę z mózgu dzieciakom na całym świecie.
Ja jestem raczej jak żółw: żyj powoli
i długo. O ile, oczywiście, nie ma za plecami rekina. Wtedy nawet
żółw pływa szybciej, o, tak!
(Pozdrawiam z zimnym
piwem w garści z Meksyku od strony zatoki, jadę do portu Tampico i
podziwiam widoczki).
Meksyk włącza strumień
myśli...
Jakiś czas temu dołączył
do naszego zespołu B.
B. to typowe Dziecko
Globalnej Wioski: urodzony w latach '80 w Niemczech w rodzinie
polskich imigrantów, dobijając do 30-tki chłopak, który, objechawszy Ziemię,
osiadł ze swą żoną i pieskiem w Voorburgu, niedaleko.
Uczył się w Niemczech,
gdzie po języku polskim zdobył biegłość niemieckiego. Następnie,
gdy rodzice przeprowadzili się do Holandii, wyjechał na studia do
Anglii, gdzie nauczył się angielskiego i zakochał (ale ciąg
dalszy tego wątku za moment). Na staż udało mu się wyjechać na jakiś
projekt w Australii, gdzie potem rozpoczął pracę zawodową.
B. jest żywo zainteresowany sprawami Polski: śledzi od polityki i gospodarki po kursy walut i jakieś trendy kultury.
Od początku był
zaskoczony siłą australijskiej Polonii. Co ciekawe, zaskakujące było
dla niego nie tyle ich przywiązanie do tradycji, ile archaiczny ryt tego
przywiązania, żywy skansen zachowań. Zwłaszcza w obchodzeniu
świąt t.zw. kościelnych. Pyta: „Czemu robicie to tak i tak?” a
oni: „Bo to przecież taka nasza tradycja, tak robi się w Polsce”.
„Ależ nie – protestuje B. - Polska odeszła od większości
tradycyjnych 'obrzędów' okołoświątecznych, stała się
nowoczesna, taka zachodnioeuropejska, uhallowiniła się,
zchristmassowała i owaletynkowała. A wy trwacie w swym dogmacie,
niczym święci tureccy w Niemczech, noszący swe niedzisiejsze
chałaty, chusty i wąsy - jak wtedy, gdy 30-40 lat temu opuszczali
Turcję, gdy Turcja dziś jest już całkiem inna.
Tego nie mówi im już jednak
na głos - tak naprawdę sam zna Polskę tylko o tyle lepiej od nich, że bywa tam pewnie raz do roku a oni Polski nie widzieli na oczy...
Biorę wolne, stary, –
pisze Jesus dalej –
bo kończę w tym tygodniu 55 lat. Chcę to uczcić szotem tequili.
Ale po jednym za każdy rok mojego całego życia...
55 lat – jest co opijać.
Jak co roku zresztą.
B. będzie miał w takim wieku materiał na
autobiograficzną trylogię...
Kolejny projekt w pracy
wysyła go na kilka miesięcy do Chin. Tam kontaktuję się ze swoimi
znajomymi z Anglii w tym z pewną Meksykanką i niespodziewanie
odkrywa, że jest w niej zakochany. Rzuca robotę w Chinach i leci do
Meksyku. Łapie pracę w jakimś oddziale europejskiej firmy
zajmującej się transatlantycką żeglugą i transportem kontenerów,
uczy się hiszpańskiego i chce osiąść w latynoskim świecie. Nie
jest zbyt wylewny, więc nie wiem dlaczego stwierdza, że żywot El
Mariachi nie dla niego. Bierze ślub i zabiera żonę do Europy, do
Holandii, gdzie są jego rodzice. I tak oto ląduje w moim zespole w
Rotterdamie.
Jesus Martinez Duran pisze
znowu: Jestem w porcie Coatzacoalcos,
odwiedzam fabryki i klientów. Kiedy rankiem pracowałem na laptopie
siedząc sobie nad rzeką, zobaczyłem żółwia. Ten był naprawdę
szybki! Nie wiedziałem, co go tak goni, gdy nagle zobaczyłem
krokodyla, małego, tuż za żółwiem, pora śniadaniowa przecież.
Potwierdzam
zatem, że opowieści o powolnych żółwiach to legendy.