Lubię chodzić do
sauny. Wczoraj spędziłem tam wieczór. Lubię to niedookreślenie wśród wrzącej seksualności. Najlepiej czuję to, gdy wchodzący, owinięci w ręczniki ludzie płci
obojga odsłaniają się zaraz po wejściu, siadają pospiesznie lub kładą się w
wytrenowanym braku pośpiechu. I umykając wzrokiem, udają, że nie patrzą na
piersi, pośladki, członki i wzgórki łonowe. Para nie jest żadną zasłoną, bo to
sauna fińska, sucha. Więc zamyka się oczy z grzeczności, a potem otwiera z
ciekawości udając za każdym razem, że ociera się pot z czoła – najgłupsza z
wymówek w miejscu, gdzie człowiek przylazł, aby się pocić.
Wilgotność 30%,
temperatura 90°C, 25 letnia dziewczyna o młodych, podłużnych
piersiach, wąskiej talii i skórze gładkiej jak delfin, pokrytej rosą potu leży obok mnie…
Muszę pomyśleć o
czymś innym, mniej przyjemnym…
…
Przylecieliśmy do
Krakowa w ubiegłym miesiącu, we czwartek o 10 w nocy. W samolocie z Eindhoven pół-na-pół Hole-Pole
plus jakieś 5 % obcokrajowców. Spoko, w końcu Kraków to perełka europejskich wypadów
weekendowych. Perełka perełką, ale przez rozbudowę lotniska samoloty lądują na
terminalu krajowym (gdzieżby jakaś informacja!) i musimy biec pół kilometra do
wejścia głównego, skąd odjeżdżają autobusy. W autobusie rytualny ścisk i równie
rytualny problem z drobnymi na bilet. Na szczęście od niedawna jest tam automat
a nie ten biedny kierowca wystawiony na pastwę całego świata, tyleż wściekły co
bezradny, że mu chcą płacić 100 i 50 PLN za bilet wart 4 złote. Wsiadamy na
ostatnią chwile, na dopych, aż jakaś
para z Hiszpanii z walizami nie wytrzymuje po naszym dokoptowaniu i rejteruje z
kwaśnymi minami ledwo umykając zamykającym się drzwiom.
Jazda po kocich
łbach Królewskiego Stołecznego Miasta Krakowa to nie przelewki, to sztuka. W
końcu przystanek: Hotel Cracovia na Błoniach. Hotel zakryty na całej długości
ok. 100 m reklamą biura podróży. To z
całą pewnością ładniejszy widok, niż bohomaz tego budynku vis-a-vis Muzeum
Narodowego. Stoimy czekając na kolejny autobus, który szczęśliwie ma nas
dowieźć na osiedle teściów, tam, gdzie jeszcze do niedawna w dantejskich
scenach 10 tysięcy ludzi dojeżdżać musiało jedną, wąską nitką osiedlowej dróżki
swoimi autkami. I nagle bus-pasem, dosłownie pół metra od stojącej córki, śmiga
stare audi jakiegoś pojeba z prędkością chyba ze 100 km/h. Wróżę mu (życzę)
wypadku na pierwszym słupie, ale debil ma szczęście i znika wyprzedzając
slalomem inne auta. W końcu szczęśliwe dojeżdżamy autobusem na Górkę Narodową Wschód, tę jedną z większych krakowskich sypialni i wylęgarni lemingów, gdzie
sam do niedawna lizałem swe futro, a gdzie dziś zamieszkali teście pod emigracyjną
nieobecność szwagra J.J.
Piątek pod
znakiem pracy zdalnej z domu, przez łącze netowe z biurem w Rotterdamie. Technologia
w służbie człowieka a tu nudy. Nic się nie dzieje, bo po ostatniej awarii w
Moerdijku nie mamy połowy oferty. Nawet Ruskie nie targają już tyle co
wcześniej tych wszystkich naszych hexanów, alkoholi izopropylowych i caradoli.
A jeszcze miesiąc wcześniej każdy z 5 klientów z tego uroczego kraju zamawiał
4-5 cystern dziennie, dzięki czemu o każdej porze miesiąca musiałem dbać o
przelewy na łączną kwotę 1.200.000 EUR na konto firmy. Gdy po 17-tej zdjąłem
słuchawki (miałem odbierać telefony, ale słuchałem muzyki) i rozejrzałem się po
pokoju – zaskoczyła mnie pustka. Teść na wyjeździe, teściówka gdzieś w mieście,
córka z ciotką-chrzestną w Rynku na czekoladzie, żona… Idę do Greg Pizza –
osiedlowej pizzerii, której z całą pewnością nie prowadzi żaden Greg ani tym
bardziej Grek (gdyby zaszła jakaś literówka).
Chcę zjeść jakiś
obiad. Pierogi i uszka, barszcz i gołąbki są zbyt miękkie, by twardo stąpać po
rzeczywistości. Albo zbyt historycznie smakujące przeszłością, Suszem, papką i
mamką, niewinnością. Okazuje się jednak, że z powodu remontu pizzeria zamknięta do odwołania.
Robię kółeczko
wokół lemingowego miasteczka; od ulicy Meiera, do ulicy Felińskiego, od
polskiego Lewiatana do portugalskiej Biedronki, która go systematycznie podgryza, od „66” - Klubu
Go-Go, gdzie raz tańczyły dla mnie dorabiające nagością studentki (niestety dla mnie i 100 innych gości), do Kościoła
Chrystusa Króla. Co za szczęście, że już
tu nie mieszkam – myślę sobie. Co za rozpacz, że ludzie chcą mieszkać w takich kopcach termitów, w takich
kurnikach płacąc po 5-10 tysi za metr kwadratowy betonowej, bezpłciowej
powierzchni. Kupuję polską pizzę mrożoną w polskiej zamrażarce podgryzanego
polskiego Lewiatana.
Piekarnik się
grzeje. Samotność i bezradność zabijam smartfonem i Tatrą. Kurwa, co za początek urlopu!
…
Dziewczyna w saunie porusza się, wstaje. Uchylam oko. Siada, jej pośladki przywierają mocno do rozgrzanych
desek ławki a młode piersi zwisają lekko się kołysząc. Cała jest mokra. Oto
cud suchej sauny. Ja i dwóch innych facetów ocieramy pot z czoła. Nagie dziewczę,
30% wilgotności i 90°C ciepła i ta nieznośna niemożność wzbudzenia – oto jak wygląda piekło tego wieczora. Moje,
od długiego już czasu.