piątek, 23 listopada 2012

Artysta - idealista


Korzystając z piątkowego wietrzenia łepetyny pozwolę sobie na małe sprostowanie (sprostowanie w dużej mierze dla siebie samego).

Raz po raz spotykam się z pytaniem (a najczęściej zadaję je sobie ja sam) dlaczego, skoro tak mnie jakoby ciągnie do sztuk wszelakich i artu i Muz niepokornych, nie zrobię niczego co sztuką by było, lub co sztuki by się tyczyło tylko raz po raz babram się w domorosłej polonijno-polskiej publicystyce? Czemu zamiast doskonalenia warsztatu wiersza, kolejnego opowiadania, czy tłumaczenia błądzę na pograniczu polityki czy socjologii czy etyki, już choćby nawet przez ich komentowanie?

Czemu? A no temu, że jak to ktoś kiedyś powiedział dzieło sztuki jest efektem końcowym. Natomiast akt twórczy jest czymś więcej niż tylko ogólnym zestawem przedmiotów w kanonie t.zw. Sztuk Pięknych. W moim przekonaniu artyzm objawia się nie tylko w obrazie, utworze czy grze aktorskiej (wymieniając choćby te trzy), ale związane z nim piękno (lub szpetota, gdy kicz) dotyczy, a raczej powinno dotyczyć wszystkich dziedzin naszego życia. Artyzm jest zaangażowaniem.

Taką już wyznaję idealistyczną zasadę, że aby życie  cieszyło i tętniło zdrowymi sokami musi mieć pewną estetyczną wartość. A wartość tę dodajemy my sami, kiedy, wykonując najprostsze czynności, pełniąc swoje codzienne obowiązki, te trywialne jak i te, rzekłbym, wagi państwowej , czynimy ten dodatkowy wysiłek, aby nadać danej rzeczy szlachetny rys. Co mam na myśli mówiąc „szlachetny”? O, to trudne pytanie, zwłaszcza w tych czasach. Ale ja mam na to prostą odpowiedź: szlachetność o jakiej myślę jest dążeniem do dobra wspólnego. We wszystkich dziedzinach życia. Kropka.  I jak długo spełniona jest ta prosta zasada, tak długo możemy prowadzić polemiki na tematy polityczno-religijno-estetycznego konserwatyzmu  i liberalizmu, tradycji i hi-techu,  martyrologii i pragmatyzmu.

Skoro  staranie o uczynienie z własnego domu miejsca wyjątkowego, swoistego dzieła sztuki nie jest niczym złym, ba, jest marzeniem większości z nas, to dlaczego nie nadać temu szerszej perspektywy (dążyć do artyzmu w obrębie ulicy, miasta, kraju?) Oto podobnie jak autorzy komentowanych przeze mnie tekstów, nie godzę się na szpetną kondycję dyskursu i jego tematyki w naszym kraju.  A w tym tygodniu od komentarza powstrzymać się nie mogłem co najmniej dwukrotnie:

Jak komentowałem już na forach TVN24 i Interii (choć, oczywiście wpis się nie ukazał) - sprawa niedoszłego Bombera Brunona K. jest szyta tak nieudolnie i tak grubymi nićmi, jak przygody młodego Indiana Jonesa z leidmotiv: naiwność. A komentarze, że niby nic kupy się nie trzyma łatwo obalić: mało to historia zna fikcyjnych postaci skreowanych na potrzeby polityczne (vide: Tymiński)? Lecz co gorsza historia zna też zbyt wiele przypadków niewinnych osób wkręconych w polityczne imadło. I, niestety, tylko sztuka może się z twego śmiać, pokazując gangstera z przypadku, któremu wszystko uchodzi na sucho (Killer). Jakoś niebezpiecznie się zrobiło, ale nie od bomb, lecz od podejrzeń o niczym nieskrępowaną prowokację władz.

Nie zliczę już ile to ja razy miałem zamiar podsumować prace i publikacje na temat homoseksualizmu biologicznie uwarunkowanego (?) oraz namolnej pederastii, tej z piórkiem w dupie, nienawidzącej wszystkich, bo w gruncie rzeczy uznającej siebie za wybryk, za coś nie do końca poważnego, a już na pewno nie naturalnego. Żal mi zatem wszystkich 'naturalnych pedziów i lesbijki' (jeśli mogę się tak o was wyrazić, moi nieliczni znajomi z tej grupy), że perwersyjne parady zboków stały się synonimem homoseksualizmu. Prócz jawnej prowokacji i obrzydzenia wśród heteroseksualnej i katolickiej 'zdrowej' części społeczeństwa, czynią one zwłaszcza wam nie tylko niedźwiedzią przysługę, ale i krzywdę - obrażając was, plując wam szmikową plwociną w twarz. "Naturalni" homo kontra dewianci... Jak oni się na siebie wzajemnie zapatrują? Może ktoś poczynił już takie badania - chętnie poznam…


środa, 21 listopada 2012

Miss Take



     Dla nabrania pewności i odświeżenia wspomnień wróciłem dnia 29 lutego 19.. roku do portu, gdzie niegdyś pracowaliśmy razem. Tym samym wkroczyłem w znany mi odmienny świat wiecznie pielęgnowanych i wiecznie więdnących i na nowo kwitnących Titicut Follies – kwiatów prostoty niezawinionej, lecz jakże ciężkiej. Co za skromna złożoność! Cóż za wykwit, bujny rozkwit prostoty wśród tej zgrai szczurów, nowej podgrupy ludzkiej wyrosłej z wilgoci portu i zapachu rybich wnętrzności!
     Dajmy na to Miss Take – diva tawernowa, weteranka wojny koreańskiej ukrywająca się do upadku muru berlińskiego w chałupie we wsi Kobyle Łąki. Jej historia życia, które, gdyby faktycznie istniało, musiałoby trwać z dwieście lat i to bez przerwy na siku, jest nieogarniona, jak mgła. To urodzona królowa scen wszelkich, gdziekolwiek tylko chciano by jej słuchać i oglądać jej wdzięki, serwująca wszystkim tę samą niewybredną, ułożoną przez siebie przyśpiewkę nuconą, Bóg raczy wiedzieć czemu, po angielsku, niczym zaklęcie jakiejś opętanej syreny:
 My name is Miss Take
It's not a mistake
My womb is your home
so don't be alone!

     I tak wszystkim równo, bez względu na wiek, płeć, wyzna-nie, konto w banku, kolor skóry, stan cywilny, stan prawny, rozmiar buta, jakość bielizny, grupę krwi, grupę inwalidzką, świadomość polityczną, blizny po operacji wyrostka lub ich brak, szlachciców w bezpośredniej linii genealogicznej lub ich brak, częstość występowania czkawki a to znów zaparć, podatność na indoktrynację, na cukrzycę, na katar sienny.
     Posłuchajmy jednej z jej historii (o, mało tego, Miss Take snując swe opowieści chętnie rysuje na stole ich treść więc i zobaczyć można, jak komu wyobraźni brak!), historii, która jest najlepiej przyswajalna, proszę mi wierzyć, kończąc butelczynę tullamore dew, bądź dziesiątego guinnessa około trzeciej nad ranem:
- I tu widzimy niebo, lazur nieba, który ściele się ku dołowi, ciemnieje, srożeje, aż zupełnie nisko, ustępuje czerwieni. Tu z kolei wielkie sierpniowe słońce ósmej godziny wieczór zapala swoje barwy od żółci, poprzez czerwień po fiolet i purpurę (perdona me, że tak wszystko niebieską kredką). No i tu promienie słonka, proszę ja was, a tu wyhakowane niebo łączy się z morzem. Tu cudne morze faluje, faluje, falliste i ciepłe. Gdzieś widzimy domki rybaków, jakieś drzewa, a jakże, no i plażę. Jak piasek spotka się z wodą to, o, wymiesza, zmoczy, uhakuje, wtedy... Tak, sil vous plaǐt, oto lato. No i jak dobrze państwo myślą, jak lato, to co? To i dziewka, oczywiście. A z czego składa się dziewka? A więc tu ma korpus z nóżką smukłą i rączką sprawną, z biodrem szlachetnie wydatnym, no i jakże by tak bez cycuszków... Tu piersiątko lewe, małe. Tu prawe, duże, ach, ta macierzyńskość, nieprawdaż? Macierzyńskość, jak morze. A jeśli to morze, to obowiązkowo co? No, wyprawa, oczywiście!
      Oto nasza dziewka uczyniła z siebie monstrum na swój po-strach. Na falach pożądania żeglować zapragnęła od portu do portu. Spotykała wielu krwi rządnych piratów, którzy mamili ją historiami o zakochanym w nich krokodylu i o tym, że jesień przychodzi zawsze, gdy drzewa jeszcze zielone i to dlatego zapominają ciągle, że i oni tacy zieloni, i o tym, że nie tylko owoce gniją, czyli dojrzewają, po czym znikali podejrzanie nagle o samotnym świcie – niby znów dojrzał ich krokodyl.
     Niepomna ostrzeżeń wypłynęła raz późną nocą w Całkiem Innym Kierunku. Upojona szumem gwiazd i ulotnym blaskiem oceanu płynęła coraz dalej i dalej. Po drodze spotkała wielki żaglowiec z brodatym bosmanem u steru, co kpił ze szkwałów jak z kataru, to znowu równie nieroztropnego kapitana łodzi podwodnej. Zapewniali zgodnie, że niczego się nie boją, że nie ma czego się bać, bo księżyc taki duży i latające ryby furkoczą na pogodę, że już o śpiewie syren wspominać nie trzeba. Więc uspokojona rozpinała kolejne żagle, wyrzucała kufry z pamiątkami od swych przyjaciół – zbędny bagaż; karmiła niepotrzebnym już strachem, jak owocami, przypływające słonie morskie.
Podróż mijała spokojnie. Cicho sunęła łódź ożaglowana, cicho sunęły chmury po piegowatym, nocnym niebie. Minęła parę pokrytych morskimi stworzeniami wielorybów, dwie góry lodowe, na których prowadziły wojnę dwa plemiona Eskimosów, północ spędziła w poszukiwaniu słodkiej wody na jakiejś maleńkiej, zagubionej wśród raf bezludnej wyspie o dwóch palmach.
     Nim klepsydra księżyca usypała kopczyk światła po porannej stronie nieba, łódź oddaliła się już tak od jakichkolwiek brzegów, że nawet mewy zniknęły, a i samych ryb było coraz mniej. A, choć tak dalece już odpłynęła, myślała wciąż: Byle przed zimą zapieckową, kalesoniastą i odświętnie tłumną; byle do wiosny – wzruszone potoki poruszą i morze; byle przez jesienie, czem prędzej; byle z latem latami.
      Ale zaraz przyznać musiała, że nigdy jeszcze nie czuła się tak źle. Pozostawiając ludzi i brzegi, ławice ptaków wodnych i klucze ryb latających znalazła tylko samotnie niesiony obojętnym morskim prądem, na wpół zgniły figowy liść. I zrozumiała, że to nie jej tu brakuje i nie prawda, że brakuje tu kogokolwiek. Prawda jest taka, że nigdy tu nikogo nie było. Nigdy nie powinno być...

P.S.
Niniejszy fragment "Careo" prezentuję jako rozgrzewkę do wersji drukowanej niniejszej książki. Będę od czasu do czasu wrzucał tu kolejne fragmenty, popijając (rozsądnie) alkohol i słuchając muzyki. Dziś zapraszam na porto i Grabowskiego: