piątek, 31 października 2014

Raz jeszcze James Worthy...

… jakby na życzenie Marcina, a jednak bardziej przypadkiem. Dlaczego? Bo tekst ten ukazał się dziś (31.10), bo jakoś, ciut pod włos a jednak tematycznie pasuje mi do jutra (1.11), bo pasuje w sposób, wymykający sie naszej polskiej przeciętno-kowalskiej wrażliwości. Dlatego.
Jest jeszcze jeden powód – czytam i tłumaczę Jamesa ostatnio, bo nie mogę się określić, czy mnie drażni czy kręci. Póki co poznaję…





Jest rok 2030 a mój syn siedzi w klasie obok jednego z tych dzieci-śmieci. Ta bezimienna dziewczynka została znaleziona w podziemnym zsypie na śmieci w New-West a teraz mówią na nią Róża. Róża zrobiła sobie kiedyś sznyty na przedramieniu, które wyglądają jak blizny po rozpalonych bierkach. Każdy dokucza Róży, włączając nauczycieli, ale nie robi to na niej wrażenia: życie dało jej już tak w dupę, że doznała emocjonalnego bezwładu. Po lekcjach jedzie rowerem do internetowej firmy video-kamer swojego ojczyma. Trzynastu fanów już na nią czeka. Róża wyjmuje ze zmywarki swój czyściutki wibrator i idzie do pustego pokoju. „Czemu mnie wtedy znaleziono?  Kroczy za mną katastrofa” – szepcze otwierając laptop – „Kiedy ratownicy otworzyli tamten zsyp, otworzyli niechcący puszkę Pandory.”

Moja babcia siedzi już od lat w nadziemnym zsypie na śmieci.  Nie zrozumcie mnie źle – szanuję pracowników opieki społecznej. Jednak domy starców są jednocześnie jak pudła pełne śmierci schowane na strychu. Nasze cierpiące na demencję babcie są tam magazynowane i mogą wyjść dopiero, gdy umrą.

Babcia stoi przy oknie, patrzy na zewnątrz, na świat, który już od tak dawna nie jest jej światem. Mam ochotę ją zwinąć i wyrzucić przez otwarte na oścież okno, z miłości. Babcia się skończyła. Jest jak ołówek, zbyt krótki już, aby go naostrzyć. Babcia powinna umrzeć i to ja muszę to zrobić, bo prawdziwa miłość nie chowa się za hasłami ‘szacunek’ czy ‘humanitarność’. Prawdziwa miłość to odwaga odgrywania Boga, gdy prawdziwy Bóg czeka na emerytów w raju. Ludziom powinno być dane odejść. Mówiąc o Prawach Człowieka – śmierć jest jednym z nich.

Jest rok 2083, Róża leży na łożu śmierci. Samotna dusza. Będąc dzieckiem była traktowana jak śmieć, a śmieć to śmieć: człowieka nie poddaje się recyklingowi. Róża nie ma nikogo. Po raz ostatni myśli o tych kilku godzinach w podziemnym zsypie. To jedyne miejsce, gdzie czuła się naprawdę bezpiecznie. W kokonie z rolek papieru toaletowego i sosu beszamelowego. Chwyta jeszcze jeden oddech i patrzy z miłością na śmietnik w kącie pokoju. „Byłam różą na wysypisku – szepcze – byłam różą …”



Na podst.: "Vuilnishoop"
Autor: James Worthy
Metro, 31/10/2014
Tłum.z niderlandzkiego:ja

niedziela, 12 października 2014

Pogrzeb mojej nieśmiertelności

Autor: James Worthy
Na podst.: "De begrafenis van mijn onsterfelijkheid"
Metro, 10/10/2014
Tłum.z niderlandzkiego:ja
 
W ubiegły wtorek, w czasie usuwania włosów z ucha, dostrzegłem siwy włos w mojej brodzie. O, tak, gdzieś głęboko w zaroście twarzy, gdzie resztki jedzenia tańczą tango z dawno wymarłymi gatunkami ptaków szlachetnych, ujrzałem narodziny mojej śmierci pod postacią siwego włosa. Zgoda, był to tylko pojedynczy włos, lecz to właśnie on stał się pierwszą kroplą paliwa w zbiorniku karawanu czekającego na mnie gdzieś tam. Facet z młotkiem może już wbijać pierwsze gwoździe do mojej trumny. Nie ma co ukrywać. Upadek się zaczął.

W sumie wszystko o tym świadczy. Starość wisi niczym kula do wyburzania budynków nad moim liliowo-białym ciałem. Kiedyś mogłem, na ten przykład, bez trudu dostrzec mosznę w odbiciu łazienkowego lustra. Dziś muszę podskakiwać a jajka zwisają mi gdzieś między kolanami jak fałda pomarszczonego mięsa. I nie wiem doprawdy czemu. Czemu Bóg nas tak zaprogramował? Niemożliwa do zniesienia beznadziejność wielu dzieł bożych jest zapewne najważniejszym powodem mojego ateizmu. Jaki jest sens moich włosów w uszach i gdzie, w imię boże, podziały się moje jajka? Wpierw musiały spłynąć na dół, teraz wpełzają do góry. Według wielu jestem stworzeniem wszechmogącego Boga, super, ale według mnie ten gość miał dwie lewe ręce. Albo problemy z piciem. Albo i jedno i drugie.

Pomimo mych największych metamorfoz ani trochę nie lękam się starości. Zestarzeć się to zresztą mniej straszne niż umrzeć młodo. Dwa tygodnie temu moja jedenastoletnia sąsiadka przegrała swą nierówną walkę z białaczką. Rak zawsze gra nieuczciwie. Trzy dni przed jej śmiercią leżeliśmy razem na chodniku rysując kredą. Pomimo swej fatalnej sytuacji rysowała tylko radosne rzeczy: żółte prezenty z różowymi kokardkami, świecące słońce, tatę na rowerze i mamę w jej najpiękniejszej sukience. Ja namalowałem ciężarówkę, bo tylko to umiem. Za brązową kierownicą siedział charakterystyczny kierowca ciężarówki. Kierowcy ciężarówek zawsze wyglądają tak, jakby pięć minut temu się masturbowali, i tak też pachną.

Trzy dni później mojej sąsiadki już nie było. Emma została zredukowana do niczego. Rysa kredą na szkolnej tablicy. Szary włos nadal tkwi gdzieś pomiędzy innymi w mojej brodzie. Już nie zniknie. Jest jak oda dla każdego, komu nie było dane posiwieć.