środa, 21 listopada 2012

Miss Take



     Dla nabrania pewności i odświeżenia wspomnień wróciłem dnia 29 lutego 19.. roku do portu, gdzie niegdyś pracowaliśmy razem. Tym samym wkroczyłem w znany mi odmienny świat wiecznie pielęgnowanych i wiecznie więdnących i na nowo kwitnących Titicut Follies – kwiatów prostoty niezawinionej, lecz jakże ciężkiej. Co za skromna złożoność! Cóż za wykwit, bujny rozkwit prostoty wśród tej zgrai szczurów, nowej podgrupy ludzkiej wyrosłej z wilgoci portu i zapachu rybich wnętrzności!
     Dajmy na to Miss Take – diva tawernowa, weteranka wojny koreańskiej ukrywająca się do upadku muru berlińskiego w chałupie we wsi Kobyle Łąki. Jej historia życia, które, gdyby faktycznie istniało, musiałoby trwać z dwieście lat i to bez przerwy na siku, jest nieogarniona, jak mgła. To urodzona królowa scen wszelkich, gdziekolwiek tylko chciano by jej słuchać i oglądać jej wdzięki, serwująca wszystkim tę samą niewybredną, ułożoną przez siebie przyśpiewkę nuconą, Bóg raczy wiedzieć czemu, po angielsku, niczym zaklęcie jakiejś opętanej syreny:
 My name is Miss Take
It's not a mistake
My womb is your home
so don't be alone!

     I tak wszystkim równo, bez względu na wiek, płeć, wyzna-nie, konto w banku, kolor skóry, stan cywilny, stan prawny, rozmiar buta, jakość bielizny, grupę krwi, grupę inwalidzką, świadomość polityczną, blizny po operacji wyrostka lub ich brak, szlachciców w bezpośredniej linii genealogicznej lub ich brak, częstość występowania czkawki a to znów zaparć, podatność na indoktrynację, na cukrzycę, na katar sienny.
     Posłuchajmy jednej z jej historii (o, mało tego, Miss Take snując swe opowieści chętnie rysuje na stole ich treść więc i zobaczyć można, jak komu wyobraźni brak!), historii, która jest najlepiej przyswajalna, proszę mi wierzyć, kończąc butelczynę tullamore dew, bądź dziesiątego guinnessa około trzeciej nad ranem:
- I tu widzimy niebo, lazur nieba, który ściele się ku dołowi, ciemnieje, srożeje, aż zupełnie nisko, ustępuje czerwieni. Tu z kolei wielkie sierpniowe słońce ósmej godziny wieczór zapala swoje barwy od żółci, poprzez czerwień po fiolet i purpurę (perdona me, że tak wszystko niebieską kredką). No i tu promienie słonka, proszę ja was, a tu wyhakowane niebo łączy się z morzem. Tu cudne morze faluje, faluje, falliste i ciepłe. Gdzieś widzimy domki rybaków, jakieś drzewa, a jakże, no i plażę. Jak piasek spotka się z wodą to, o, wymiesza, zmoczy, uhakuje, wtedy... Tak, sil vous plaǐt, oto lato. No i jak dobrze państwo myślą, jak lato, to co? To i dziewka, oczywiście. A z czego składa się dziewka? A więc tu ma korpus z nóżką smukłą i rączką sprawną, z biodrem szlachetnie wydatnym, no i jakże by tak bez cycuszków... Tu piersiątko lewe, małe. Tu prawe, duże, ach, ta macierzyńskość, nieprawdaż? Macierzyńskość, jak morze. A jeśli to morze, to obowiązkowo co? No, wyprawa, oczywiście!
      Oto nasza dziewka uczyniła z siebie monstrum na swój po-strach. Na falach pożądania żeglować zapragnęła od portu do portu. Spotykała wielu krwi rządnych piratów, którzy mamili ją historiami o zakochanym w nich krokodylu i o tym, że jesień przychodzi zawsze, gdy drzewa jeszcze zielone i to dlatego zapominają ciągle, że i oni tacy zieloni, i o tym, że nie tylko owoce gniją, czyli dojrzewają, po czym znikali podejrzanie nagle o samotnym świcie – niby znów dojrzał ich krokodyl.
     Niepomna ostrzeżeń wypłynęła raz późną nocą w Całkiem Innym Kierunku. Upojona szumem gwiazd i ulotnym blaskiem oceanu płynęła coraz dalej i dalej. Po drodze spotkała wielki żaglowiec z brodatym bosmanem u steru, co kpił ze szkwałów jak z kataru, to znowu równie nieroztropnego kapitana łodzi podwodnej. Zapewniali zgodnie, że niczego się nie boją, że nie ma czego się bać, bo księżyc taki duży i latające ryby furkoczą na pogodę, że już o śpiewie syren wspominać nie trzeba. Więc uspokojona rozpinała kolejne żagle, wyrzucała kufry z pamiątkami od swych przyjaciół – zbędny bagaż; karmiła niepotrzebnym już strachem, jak owocami, przypływające słonie morskie.
Podróż mijała spokojnie. Cicho sunęła łódź ożaglowana, cicho sunęły chmury po piegowatym, nocnym niebie. Minęła parę pokrytych morskimi stworzeniami wielorybów, dwie góry lodowe, na których prowadziły wojnę dwa plemiona Eskimosów, północ spędziła w poszukiwaniu słodkiej wody na jakiejś maleńkiej, zagubionej wśród raf bezludnej wyspie o dwóch palmach.
     Nim klepsydra księżyca usypała kopczyk światła po porannej stronie nieba, łódź oddaliła się już tak od jakichkolwiek brzegów, że nawet mewy zniknęły, a i samych ryb było coraz mniej. A, choć tak dalece już odpłynęła, myślała wciąż: Byle przed zimą zapieckową, kalesoniastą i odświętnie tłumną; byle do wiosny – wzruszone potoki poruszą i morze; byle przez jesienie, czem prędzej; byle z latem latami.
      Ale zaraz przyznać musiała, że nigdy jeszcze nie czuła się tak źle. Pozostawiając ludzi i brzegi, ławice ptaków wodnych i klucze ryb latających znalazła tylko samotnie niesiony obojętnym morskim prądem, na wpół zgniły figowy liść. I zrozumiała, że to nie jej tu brakuje i nie prawda, że brakuje tu kogokolwiek. Prawda jest taka, że nigdy tu nikogo nie było. Nigdy nie powinno być...

P.S.
Niniejszy fragment "Careo" prezentuję jako rozgrzewkę do wersji drukowanej niniejszej książki. Będę od czasu do czasu wrzucał tu kolejne fragmenty, popijając (rozsądnie) alkohol i słuchając muzyki. Dziś zapraszam na porto i Grabowskiego:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz