Dla nabrania pewności i odświeżenia wspomnień wróciłem dnia
29 lutego 19.. roku do portu, gdzie niegdyś pracowaliśmy razem. Tym samym
wkroczyłem w znany mi odmienny świat wiecznie pielęgnowanych i wiecznie więdnących
i na nowo kwitnących Titicut Follies – kwiatów prostoty niezawinionej, lecz
jakże ciężkiej. Co za skromna złożoność! Cóż za wykwit, bujny rozkwit prostoty
wśród tej zgrai szczurów, nowej podgrupy ludzkiej wyrosłej z wilgoci portu i
zapachu rybich wnętrzności!
Dajmy na to Miss Take – diva tawernowa, weteranka wojny
koreańskiej ukrywająca się do upadku muru berlińskiego w chałupie we wsi Kobyle
Łąki. Jej historia życia, które, gdyby faktycznie istniało,
musiałoby trwać z dwieście lat i to bez przerwy na siku, jest nieogarniona, jak
mgła. To urodzona królowa scen wszelkich, gdziekolwiek tylko chciano by jej słuchać
i oglądać jej wdzięki, serwująca wszystkim tę samą niewybredną, ułożoną przez
siebie przyśpiewkę nuconą, Bóg raczy wiedzieć czemu, po angielsku, niczym
zaklęcie jakiejś opętanej syreny:
My name is Miss Take
It's not a mistake
My womb is your home
so don't be alone!
I tak wszystkim równo, bez względu na wiek, płeć, wyzna-nie,
konto w banku, kolor skóry, stan cywilny, stan prawny, rozmiar buta, jakość
bielizny, grupę krwi, grupę inwalidzką, świadomość polityczną, blizny po
operacji wyrostka lub ich brak, szlachciców w bezpośredniej linii
genealogicznej lub ich brak, częstość występowania czkawki a to znów zaparć,
podatność na indoktrynację, na cukrzycę, na katar sienny.
Posłuchajmy jednej z jej historii (o, mało tego, Miss Take
snując swe opowieści chętnie rysuje na stole ich treść więc i zobaczyć można,
jak komu wyobraźni brak!), historii, która jest najlepiej przyswajalna, proszę
mi wierzyć, kończąc butelczynę tullamore dew, bądź dziesiątego guinnessa około
trzeciej nad ranem:
- I tu widzimy niebo, lazur
nieba, który ściele się ku dołowi, ciemnieje, srożeje, aż zupełnie nisko,
ustępuje czerwieni. Tu z kolei wielkie sierpniowe słońce ósmej godziny wieczór
zapala swoje barwy od żółci, poprzez czerwień po fiolet i purpurę (perdona me,
że tak wszystko niebieską kredką). No i tu promienie słonka, proszę ja was, a
tu wyhakowane niebo łączy się z morzem. Tu cudne morze faluje, faluje, falliste
i ciepłe. Gdzieś widzimy domki rybaków, jakieś drzewa, a jakże, no i plażę. Jak
piasek spotka się z wodą to, o, wymiesza, zmoczy, uhakuje, wtedy... Tak, sil vous
plaǐt, oto lato. No i jak dobrze państwo myślą, jak lato, to co? To i dziewka,
oczywiście. A z czego składa się dziewka? A więc tu ma korpus z nóżką smukłą i
rączką sprawną, z biodrem szlachetnie wydatnym, no i jakże by tak bez
cycuszków... Tu piersiątko lewe, małe. Tu prawe, duże, ach, ta macierzyńskość,
nieprawdaż? Macierzyńskość, jak morze. A jeśli to morze, to obowiązkowo co?
No, wyprawa, oczywiście!
Oto nasza dziewka uczyniła z siebie monstrum na swój po-strach. Na falach pożądania żeglować zapragnęła od portu do portu. Spotykała wielu krwi rządnych piratów, którzy mamili ją historiami o zakochanym w nich krokodylu i o tym, że jesień przychodzi zawsze, gdy drzewa jeszcze zielone i to dlatego zapominają ciągle, że i oni tacy zieloni, i o tym, że nie tylko owoce gniją, czyli dojrzewają, po czym znikali podejrzanie nagle o samotnym świcie – niby znów dojrzał ich krokodyl.
Oto nasza dziewka uczyniła z siebie monstrum na swój po-strach. Na falach pożądania żeglować zapragnęła od portu do portu. Spotykała wielu krwi rządnych piratów, którzy mamili ją historiami o zakochanym w nich krokodylu i o tym, że jesień przychodzi zawsze, gdy drzewa jeszcze zielone i to dlatego zapominają ciągle, że i oni tacy zieloni, i o tym, że nie tylko owoce gniją, czyli dojrzewają, po czym znikali podejrzanie nagle o samotnym świcie – niby znów dojrzał ich krokodyl.
Niepomna ostrzeżeń wypłynęła raz późną nocą w Całkiem Innym
Kierunku. Upojona szumem gwiazd i ulotnym blaskiem oceanu płynęła coraz dalej i
dalej. Po drodze spotkała wielki żaglowiec z brodatym bosmanem u steru, co kpił
ze szkwałów jak z kataru, to znowu równie nieroztropnego kapitana łodzi
podwodnej. Zapewniali zgodnie, że niczego się nie boją, że nie ma czego się
bać, bo księżyc taki duży i latające ryby furkoczą na pogodę, że już o śpiewie
syren wspominać nie trzeba. Więc uspokojona rozpinała kolejne żagle, wyrzucała
kufry z pamiątkami od swych przyjaciół – zbędny bagaż; karmiła niepotrzebnym
już strachem, jak owocami, przypływające słonie morskie.
Podróż mijała spokojnie. Cicho sunęła łódź ożaglowana, cicho
sunęły chmury po piegowatym, nocnym niebie. Minęła parę pokrytych morskimi
stworzeniami wielorybów, dwie góry lodowe, na których prowadziły wojnę dwa
plemiona Eskimosów, północ spędziła w poszukiwaniu słodkiej wody na jakiejś
maleńkiej, zagubionej wśród raf bezludnej wyspie o dwóch palmach.
Nim klepsydra księżyca usypała kopczyk światła po porannej
stronie nieba, łódź oddaliła się już tak od jakichkolwiek brzegów, że nawet
mewy zniknęły, a i samych ryb było coraz mniej. A, choć tak dalece już odpłynęła, myślała wciąż: Byle przed
zimą zapieckową, kalesoniastą i odświętnie tłumną; byle do wiosny – wzruszone
potoki poruszą i morze; byle przez jesienie, czem prędzej; byle z latem latami.
Ale zaraz przyznać musiała, że nigdy jeszcze nie czuła się
tak źle. Pozostawiając ludzi i brzegi, ławice ptaków wodnych i klucze ryb
latających znalazła tylko samotnie niesiony obojętnym morskim prądem, na wpół
zgniły figowy liść. I zrozumiała, że to nie jej tu brakuje i nie prawda, że
brakuje tu kogokolwiek. Prawda jest taka, że nigdy tu nikogo nie było. Nigdy
nie powinno być...
P.S.
Niniejszy fragment "Careo" prezentuję jako rozgrzewkę do wersji drukowanej niniejszej książki. Będę od czasu do czasu wrzucał tu kolejne fragmenty, popijając (rozsądnie) alkohol i słuchając muzyki. Dziś zapraszam na porto i Grabowskiego:
Niniejszy fragment "Careo" prezentuję jako rozgrzewkę do wersji drukowanej niniejszej książki. Będę od czasu do czasu wrzucał tu kolejne fragmenty, popijając (rozsądnie) alkohol i słuchając muzyki. Dziś zapraszam na porto i Grabowskiego:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz