niedziela, 10 listopada 2013

Odziany i żywy...


Dziś w związku z nadchodzącą premierą otwierającą polski sezon teatralny w Hadze, coś na zachętę lub ku przestrodze...

piątek, 1 listopada 2013

Książka bez liter

Na podst. Boek zonder letters
Miriam de Goey
Metro, 2/10/2013
Tłum.z niderlandzkiego: ja


Kiedy jem lodowego rożka przychodzi mi do głowy, czy ty wypada jeść lody na cmentarzu. Lecz ponieważ nigdzie nie zauważam tabliczki z napisem „Zakaz jedzenia rożków”, otwieram furtkę i wchodzę. Trochę mi nieswojo, gdy myślę, że ja – jedząca loda to taki nieprzyzwoicie szczęśliwy obrazek na tym – było nie było – niezbyt szczęśliwym miejscu.

Ktoś stoi przy grobie mojej mamy... „Turysta cmentarny” - mamroczę. Ale nie mam mu tego za złe – sama nieraz też łażę po kurhanach. Tyle że, kiedy tak stoi przy grobie mojej mamy, czuję, jakby ktoś obcy gapił się przez okno do środka mojego domu.

Nie znam tego człowieka, ale z mowy jego ciała wnioskuję, że wie, że to „mój” grób. Pozdrawia mnie i mija, a potem idzie do grobu, do którego tu przyszedł. Lody mi kapią a ja gapię się na mogiłę mojej mamy.Przychodzę tu za rzadko. Prócz tego, że podoba mi się to miejsce, nic więcej do niego nie czuję. Lub za dużo właśnie i dlatego unikam tego miejsca.

Idę dalej, choć czuję, że powinnam zostać dłużej, bo tamten facet pomyśli jeszcze, że wpadając to jak po ogień, zła ze mnie córka, nawet wobec mojej nieżyjącej mamy.

Kiedy jednak tak myślę, widzę już i siebie i furtkę cmentarza w lusterku swojego auta.

Widzieć siebie. Widzieć siebie z dystansu i czytać siebie. Jaka jestem wewnątrz, jaką pozwalam się widzieć na zewnątrz? Czasem słyszę głos mamy, gdy patrzę na swoje odbicie w witrynie sklepu: „Idź dziś wcześnie do łóżka”. A gdy widzę się w pracy w odbiciu ekranu komputera, mówi: „Wiem, że robisz wszystko, co możesz, więcej się nie da, kochanie”. To znowu w czasie obiadu z tatą, gdy napycham groszkiem usta naprzeciw jej pustego krzesła, słyszę: „O czym myślisz? Masz takie nieprzeniknione spojrzenie?”
 
I od razu rozumiem, dlaczego – mimo że otaczam się rodziną i przyjaciółmi – czuję się wciąż taka samotna. Nie jestem czytana. W każdym razie nie oczyma mojej matki. Jestem jak książka bez liter, bo nikt nie umie mnie odczytać tak, jak robiła to mama. "Jestem jak książka bez liter" – mówię do swego odbicia w lusterku auta. O, nawet poetycko mi to wyszło: całkiem przyzwoicie na recytowanie tego do butelczyny i papierosa. Co za wspaniała wymówka, by zanurzyć się w pubie. 

“Spokojnie” słyszę głos mamy. Jadę autostradą 130 km/h. Nikt nie widzi moich liter. Nikt nie widzi mojej mamy, ale ona nadal mnie odczytuje.

“Jestem książką bez liter.”



poniedziałek, 28 października 2013

Zadyszanie (by zdążyć przed Zaduszkami)

moja babe – moja baba

Jak ja nie rozumiem kobiet, to chyba można by mnie na materiał na podręcznik "O nie kumaniu bab" żywcem za przykład wziąć.
Weźmy coś takiego: w związku z próbami do pewnego przedstawienia, nie ma mnie 3 wieczory w tygodniu w domu. Po pracy prosto na próbę, powrót ok 23:00 i tak od września do połowy listopada br. I wiem jakie to uciążliwe, bo... jestem częścią swojej rodziny, tak?
Więc? Więc w domu kwasik oczywiście. Wyjaśniłem małżonce, że te nie tylko hobby (kosztem innych zajęć np. bardziej sportowych, do których przecież tak mnie zachęca), ale też zobowiązanie względem grupy i dane słowo, nie "znudzenie i unikanie rodziny" czy romans (jak by człowiek był na tyle głupi, by brnąć w romans wpisując to w kuchenny kalendarz 3 wieczory w tygodniu). Akceptacja przyszła w trzecim tygodniu trwania prób. Jednak potem nie śmiałem już nic a nic poza tym przemycić, by cieszyć się resztą wieczorów na łonie... rodziny.
No, ale inne sprawy też są, jakaś tam robota na lewo, jakieś obowiązki w Szkole Polskiej w Hadze, jakieś rozmowy okołopolityczne (dwie Polki znalazły się na liście wyborczej do Rady Miasta Hagi i szukają ludzi do zorganizowania kampanii więc strzelają kulami na ślepo do ludków jak ja. Lecz najczęściej ludki jak ja zasłaniają się płotem... obowiązków. No, ale o tym za bardzo już pogadać nie mogę, bo nie chcę - po co, chcę cieszyć się w te pozostałe mi wieczory ciszą domowego ogniska.
Ale to lubi parzyć. Zwłaszcza, gdy moją skłonność do niewyparzonej gęby, zamieniłem na trzymanie gęby na kłódkę. Więc nie szastam rozmownością ani dowcipem nawet wobec żony, komplementów oszczędzam, bo raz: sam ich nie potrzebując - nie rozpoznaję potrzeby udzielania, a dwa: kilka razy próbowałem - z odwrotnym skutkiem. Więc jak mi się nazbiera tego "niedostrzeżonego piękna" to potem szast-prast obraza i kara milczenia. I tak oto jeden z niewielu wieczorów, zwłaszcza ten niedzielny, zmarnowany na gapieniu się na siebie spode łba.
Jak Boga kocham, jak ja nie rozumiem bab!


 po mieczu – po kądzieli

(wiem, wiem, że to nieadekwatnie, bo powyższe powiedzenie odnosi się do opisania więzów rodzinnych, odpowiednio: od strony ojca – od strony matki).
Oglądałem w ubiegłą sobotę po raz pierwszy nowego Robin Hooda (2010, Russel Crowe). Ok, dało się z tej ogryzionej i wyciumkanej kości jeszcze trochę świeżego szpiku wyssać. Pozostał mi jednak posmak w gębie, który mnie nieco zastanowił. Podobnie jak przy oglądaniu innych sag rycerskich (tych fantasy – Gra o Tron, czy tolkienowska epopeja, jak również tych „historycznych” oraz historycznych) pobrzmiewa z nich – prócz szczęku oręża - pewien etos ciągłości tradycji, dziedziczenia, honoru i przywiązania do sprawy. Po rycerzu z Locksley został miecz, po Boromirze łuk, po Janosiku legenda. A co po nas zostanie?
Smartfon...
      ...Avatar na „World of Warcraft”...
           ...konto na Allegro...
                 …profil na FejZbuku

po nas choćby potop

(znów nieadekwatnie, ale czysto skojarzeniowo)
Zdarzyło mi się owej soboty dwa tygodnie temu obejrzeć pierwszy odcinek okrzyczanej nowej superprodukcji BBC (bodajże) serialu na podstawie Biblii Starego Testamentu. Czy mi się podobał? Wolę przemilczeć tak fabułę (znaczy dobór wątków a nie ją samą) jak i film jako taki (zdjęcia, gra, muzyka, montaż, efekty). Kto widział – zrozumie.
Ja tu bardziej marginalnie, niszowo zahaczam o ten temat, aby dać Ci czytelniku pewną ciekawostkę. Otóż jak Dobrze Wiadomo – Abraham miał syna Izaaka, którego Bóg nakazał złożyć w ofierze. Jak to w katolickiej Biblii jest – wiemy. Czego jednak nie wiemy to historia tegoż Święta Ofiarowani zapisana w Koranie. A ponieważ Holandia gościnna, to oczywiście uległa obyczajom swych gości: w ofercie największych, rdzennie holenderskich marek znalazło się odniesienie. Co ma piernik do wiatraka? Ano ma, gdyż Święto Ofiarowania odnosi się do tego samego wątku biblijnego. W Polsce przy tej okazji Zieloni i Animalsi poprztykali się z muslimami o ubój rytualny - ot, jedną owieczkę udało się złożyć symbolicznie w ofierze. Natomiast tu, sieć V&D sprzedawała cukrowe prosiaki. Aby muzułmańskie dzieci jak nasze – na podobieństwo cukrowych wielkanocnych zajączków i baranków – mogły ofiarować... Zaraz, zaraz, kto mi tu podłożył tę świnię? Coś mi tu śmierdzi. 
To ja już może skończę i pójdę doczytać, bo ja, pse pana/pse pani, jezdem dziś niepsygotowany...






czwartek, 10 października 2013

Pedzie i pedofile, albo jakie czasy takie znaki

W kontekście żenujących i dennych reakcji na czyny pedofilskie t.zw. wyżyn światowej etyki przerywam swoje letnie acz stygnąco-kostniejące już milczenie. I rację ma Marcin-Koci-Taniec wypominając mi nadmierną powakacyjną bierność. (Dzięki!)

Wahadło się buja, tyle, że przez wakacje niemrawo; wskazywało rzeczy błahe: a to sielskie miejsce zamieszkania, a to miejsce na wakacje marzeń, przewagę plaży w Suszu, a to znów plaży na greckim Kos, wartość smakową wina z winnic południowej Francji nad wartością egzystencjalną win kwidzyńskich – ot, takie tam rzeczy ważne dopóki nie ma ważniejszych. Ale są.

Już jakiś czas temu przykuł moją uwagę odrażający fakt śmierciośmioletniej dziewczynki, która wykrwawiła się w noc poślubną. Jakżeż zesrane ze strachu jest współczesne społeczeństwo zachodnie: politycy, media, ośrodki opiniotwórcze, środowiska lekarskie, że nie mają odwagi napisać wprost, że TE wschodnie zwyczaje ugruntowane w kilku tysiącach lat tradycji to nic innego jak sankcjonowanie pedofilii (że wspomnę jedynie przy tej okazji o innych 'dobrych tradycjach' jak aranżowanie małżeństw dzieci czy obrzezywanie kobiet (w tym nastoletnich dziewczynek).

Patrząc na to z tej perspektywy, cieszę się, że mieszkam w Europie, gdzie – choć te rzeczy nadal się dzieją, bo mamy Unijne Dyrektywy a nie Zdrowy Rozsądek – można o tym mówić swobodnie i krytykować i liczyć na zmianę ustawodawstwa (czyli że UE inaczej czapka stanie).

I ciesząc się – martwię się tym samym, gdyż mieszkając w Holandii nie znam dnia ani godziny:
...a nuż wprowadzi szariat ktoś wsparty blisko milionem muzułmańskich głosów...
...a nuż Pedo Partia dojdzie do władzy i zalegalizuje “zły dotyk” wobec mojej córki...
…a nóż w widelec się zmieni...

Byłem dziś – świadomie i dobrowolnie – samo-zmuszony do udziału w spotkaniu klubu LGBT (Lesbian, Gay, Bi- i Transsexual) w moim zakładzie pracy. Poszedłem na przekór sobie, aby dowiedzieć się czegoś, rozszerzyć pojęciowe horyzonty, bo nie do końca dociera do mnie przesłanie naukowców i polityków o 'normalności' tego zjawiska – skoro to tylko ok. 10% populacji (co z auto-ulgą i auto-zadowoleniem podkreślano) to jest to raczej odchył od normy a nie trend i norma – albo jestem tępy.
Zakład ten, zatrudnia kilkaset tysięcy osób dookoła świata, łącznie z krajami, gdzie za bycie pedziem, lesbą, bi- czy trans w najlepszym razie grozi 15 lat więzienia (a jak się niefortunnie urodzi w mniej przychylnym kraju to i obcięcie tego i owego a nawet kara śmierci za samo przyznanie się). I zakład ten z okazji International Coming Out Day wywiesił na dachu tęczową flagę.

Tak, to zupełnie co innego – każdy to powie. Ale, piszę o tym i łączę niejako te dwa tematy, bo być może dziś właśnie dopiero zrozumiałem, że to dwie zupełnie odmienne sprawy: bycie homo włącznie z adopcją i wychowaniem dzieci a zachowania pedofilskie.

Nigdy za późno na naukę – mawiają. Nigdy nie oceniaj po pozorach – mawiają. Nie każdy pedzio to pedofil – kręcą głową. Ba, nie każdy pedofil to czynny pedofil – przekonują. Jasne. Jak nie każdy facet to czynny gwałciciel, nie każdy lubiący kielicha to czynny alkoholik i nie każda lubiąca fiuta to dziwka.

Granice. Gdzież się podziały granice? Schengen? Biblia? Rozporek?
A może nie ma żadnych granic? Może granice określamy my sami – wokół siebie, codziennie?


piątek, 9 sierpnia 2013

Zielonooki potwór, czyli o zazdrości, namiętności i pasji

Jedynym z tropów, które dość przekonująco wyjaśniają mi termin "być zielonym z zazdrości" lub dokładniej mówiąc: "zazdrość, jako potwór o zielonych oczach" jest ten wpis na wikipedii: "Green-Eyed Monster may refer to jealousy, a phrase possibly coined by Shakespeare in Othello (Act III, scene 3, line 169)", czyli wszystko to to tylko i wyłącznie poetycka wizja Williama Trzęsigruchy*.

Czytam właśnie książkę Davida M. Bussa, p.t. "Zazdrość - niebezpieczna namiętność. Dlaczego zazdrość jest nierozłączna z miłością i seksem".

Książka ciekawa, psychologicznie naukowa acz przystępna, poparta badaniami - jednak ja staram się wyłowić z niej, a raczej oddzielić od ważnej skądinąd (tyleż naukowo, co i marketingowo) strony seksualnej, owo wspomniane we wstępie do niniejszej książki zestawienie definicji zazdrości. Za moment już oddam głos autorowi cytując rzeczony wstęp. Pozwolę sobie jednak w tym oto miejscu wtrącić, >zaznaczyć< , podkreślić i wytłuścić pewną ciekawą, lecz zbyt często pomijaną zbieżność czy raczej tożsamość definicji, która przykuła moją uwagę dużo bardziej niż  ten oto obrazek  Muncha
Edvard Munch, Jealousy, 1896
, a o której warto pamiętać czytając tę książkę:

ZAZDROŚĆ 

NAMIĘTNOŚĆ 

PASJA







Zazdrość to mądrość emocjonalna...
D.M Buss

Historia każdej żyjącej istoty ludzkiej to, z ewolucyjnego punktu widzenia, historia sukcesu. Gdyby naszym przodkom nie udało się przeżyć ery lodowcowej, okresów suszy, plag czy ataków drapieżników, nie byliby oni - z definicji - naszymi przodkami. Jeśli któryś z nich nie potrafiłby współdziałać z grupą - a przynajmniej z niektórymi z jej członków - lub upadłby poniżej pewnego minimum w hierarchii społecznej, z pewnością spotkałaby go niechybna śmierć, będąca wynikiem wyłączenia z grupy. Gdyby choć jednemu nie udało się  wybrać partnerki, zalecać się do niej i stworzyć z nią pary, nienaruszony wcześniej łańcuch pokoleń zostałby nieodwracalnie zerwany, a my (z racji nieistnienia) nie moglibyśmy opowiadać ich historii.

Każdy z nas zawdzięcza swoje istnienie tysiącom pokoleń przodków, którym się powiodło. Jako potomkowie odziedziczyliśmy po nich namiętność i pasję, dzięki którym odnieśli sukces. Namiętność i pasja są motorem naszego działania w naszej podróży przez życie, w czasie której walczymy o przetrwanie i dążymy do zdobycia pewnej pozycji społecznej oraz stworzenia związków z innymi ludźmi. 

Często zawężamy znaczenie słowa namiętność i kojarzymy je z seksem lub miłością - ogniem uczuć lub nieustannym pożądaniem. Ma ono jednak szersze znaczenie - odnosi się do wewnętrznego napędu i zapału, które sa siłą popychającą nas do przodu w naszych życiowych poszukiwaniach i dążeniach.

(...) Choć powszechnie pasja i namiętność są postrzegane, jako przeciwieństwo rozumu i racjonalności oraz jako siły, które należy poskromić i ujarzmić, właściwe ich zrozumienie pozwoli na dostrzeżenie w nich przejrzystej logiki, precyzyjnego celu oraz niezwykłej mądrości i sensu (...)

Mam nadzieję, że o tak rozumianej, trójwarstwowej emocji dowiem się czegoś więcej przeczytawszy całą książkę p. Bussa. Dajcie znać, jeśli macie jakieś własne komentarze do w.w. pozycji lub tematu.

____
* gwoli jasności z ang. 'shakes' - forma trzeciej osoby l.poj. czasownika 'trząść', oraz 'pear' - gruszka


wtorek, 6 sierpnia 2013

Enjoy your life - czyli słów kilka o delektowaniu się życiem

Zabawne, że angielskie słowo 'życie' (life), wymawia się tak samo jak niderlandzkie słowo oznaczające 'ciało' (lijf). To oczywiste i ciekawe odniesienie do naszego przywiązania do ciała przez zmysły i procesy życiowe, nieprawdaż?

Więc korzystając z pięknego lata moje LIJF daje mi wiele znaków jak delektować się LIFE. Ja w morzu ciemnym i ciepłym, we mnie morze piwa jasnego i zimnego, coraz jaskrawsze plamy bielactwa tu świadczą o rosnącej opaleniźnie tam, małżonka figlarnie obnażona mruga do mnie zza wachlarza, małże pięknie obrodziły i smakują wybornie z chilijskim lub australijskim shirazem w te upalne dni.
Wakacje trwające od lutego - prócz zgryzot i lęków - dały mi dużo wypoczynku i czasu na skroplenie pomysłów, które solidnie ukorzenione już pomału pączkują. A to dopiero początek, bo wrzesień pachnieć ma w tym roku nie wrzosem lecz owocami morza śródziemnego. Sierpień sierpem snopy ścina - dając nową pracę. Poza tym jak to w życiu bywa: grzechy i pacierze, grzechy i pacierze, grzechy i pacierze.


Mój nieplanowany urlop tacierzyński trwa w najlepsze. Próbuję czerpać z niego co się da. Bałem się, że wyrośnie mi córka na miejskie zwierzę, może nie blokersówę, ale na pewno na dziewczynkę niezbyt obeznaną i zainteresowaną przyrodą - czyli wszystkim tym, czym ja w dzieciństwie przeniknąłem na moim podwórku aż po las za jeziorem. Dlatego od samego początku pozwalałem jej na łażenie po błocie, na smakowanie owoców wprost z krzaka, na kąpiele w deszcz przed burzą, bose bieganie po muszlach i trawie. I mam oto pierwsze efekty: przynosi mi poziomki wyszperane gdzieś w ogrodzie osiedlowym, wie jak pachnie tatarak, na kwitnące dzikie róże mówi, że pachną mamą. Albo to:

Jadę z nią rowerem znad jeziorka w Leidschenhage, mijamy znane nam szuwary, ścieżki, gniazda (bo Voorburg jest pełen takich suskich klimatów 10 minut tramwajem od centrum Hagi!). "To łyski - mówi córka - tak, tato? O, a te kaczki znowu się z nas śmieją! Ale te pisklęta urosły! Tatusiu, czy myślisz, że to gęsi nilowe czy kanadyjskie...?"

Life is about creating yourself???
No przecież tworzę...!
I tak oto niebezpiecznie pojawiają się na jednej szali hedonizm i ascetyzm. Życie jawi się jak czajka zaplątana lingwistycznie gdzieś pomiędzy: ENJOY your LIJF = ENJOY your LIFE

czwartek, 4 lipca 2013

Chorobotwórcza choroba twórcza


Kładę się spać - marzec, wstaje już lipiec - jak ten czas leci...
A już-już miałem gotowy materiał (w głowie) na wpis przemyślany i nieco zmyślony i ku zamyśleniu przy okazji Świąt Wielkiej Nocy... Tymczasem noc minęła pozostawiając we mnie wielką wyrwę jak przekopany ogródek, pełen sztychów po łopacie, który czeka dopiero na nawóz i grabie, a nie zasiew, bo do tego potrzeba zdrowego nasienia, ale o tym za moment.
I jak po kopaniu grządek - trochę bólu w krzyżu, jak dowód istnienia., trochę lęku jak po stracie najbliższej osoby, uczucie osamotnienia i porzucenia. To wielka pułapka przeżywania tego święta, bo faktycznie ból i strata zbytnio przesłoniły mi całą dobrą nowinę i obietnicę... 


Fredo Viola | THE TURN | Pagan Lament
Więc na tę okazję, okazję niemocy po stracie, przy żalu, przy smutku posłuchajcie, proszę, Fredo Violi - Pagan Lament, gdyż wierzę, że dobra żałoba w zamierzchłych czasach nie była li tylko formą smutku, czy wyrazem hołdu dla odchodzących (rzeczy, osób, bogów) ale przede wszystkich umiejętnością zaakceptowania owej straty - nazwania, usłyszenia i zrozumienia bólu, oczyszczenia, jak kto woli.






A potem zaraz, z okazji długiego łikendu, przyśniło mi się zrozumienie pewnej kapitalnej zależności wychowawczo-patriotycznej... Ale matka ma - matczyzna nazbyt dla mnie enigmatycznie rozkraczona - gotów jestem posądzić ją o kupczenie swym świętym ciałem, kiedy tak naprawdę to po prostu stretching, bo ta nowoczesna matka-polka widzi i rozumie nowe czasy już nie tylko przez oka siatki pełnej bułek i kotletów, ale z pozycji jogi i body-balansu. A ja wiszę jeszcze panicznie uczepiony zębami jej piersi, a ona już nie tuli, nie głaszcze, bo jak tu piastować 37-letnie szczenię? I tyleż we mnie jest tęsknoty, co wściekłości. Co to za dziecko, co nie kocha swojej matki? A co to za matka, która sprawia, że dziecko jej nie kocha? Ano, dobra matka, taka, co to stawia na rozwój i samodzielność. E, nie, wyrodna matka, odrzuca, nie pyta, a jak pyta to czy złożyłem już zeznanie podatkowe PIT. I refleksja, że oto raz dane życie, to życie jako takie przekazane; i rodzic rodząc odchodzi, i żyje już tylko o tyle o ile w potomku. To w żywych jest obowiązek opieki nad pamięcią...

evoluado vs kreo
My jednokomórkowe pantofelki ulepione z pramatki, my łożyskowce ssaczo ssące sutki pełne bezpieczeństwa, my okrytonasienni, my stekowce w torbach noszone... 
My strunowce samotne, zagniazdowniki zziębnięte,  my nagozalążkowe...  


 

 


Zanim chwyciłem za pióro (sic!, jakież to były inne czasy!) to znaczy zanim kliknąłem w klawisze - pomyślałem o nieporadności i zaradności Polonii w Holandii - i zaraz o tym zapomniałem... To znaczy zapragnąłem zapomnieć, po tym gdy grupa Lubiących Anonimowość Biznesmenów warząc  w swym laboratorium bulion nowej jakości sama wpadła we wnyki starych lisów.  O czym mowa? Lubiący Anonimowość Biznesmeni wiedzą, reszta niech zapamięta jedno: stary lis faktycznie, ugryźć może tylko o tyle, o ile gotów odgryźć samemu sobie łapę, gdy zbyt blisko dziecięce rączki głaszcząco-podszczypujące, gdy wkoło lasu karczowanie...

I jeszcze wyrzut sumienia w sprawie zbyt wielkiej ilości pomysłów na kreatywność. Szlag by to wszystko trafił! Oddałbym wszystkie moje pomysły w zamiana za jeden, który treść ze sobą niesie, od początku do końca. A tak - jestem płodny niczym biblijny Henoch, tyle, że nasienie moje nie obumiera w płód, w nowe życie, lecz pozostaje uparcie nasieniem. I kamienieje. Znoszę kamienne jaja. Usypuję z nich stosy jak kurhany. I zamiast choćby pisanki łowickie z nich robić - gapię się wokoło na innych i zazdroszczę, zazdroszczę płodności. Więc to przez tę zazdrość może moja niemoc od marca - jak zatwardzenie duszy?

Lecz jeśli tak faktycznie jest to tym bardziej dziękuję Pani Madzi za ten zryw embrionalny, jakże ostrożny i surowy a jakże zmysłowy. ... A co,
pal licho, pal kij! Zresztą sami zobaczcie:



Do następnego! Płodności życzę!






wtorek, 12 marca 2013

Oedipus Complex, czyli mały, biedny motherfucker

Oedipus Complex - Ghita Iustinian

Nigdy nie zgadzałem się, że "fura, skóra i komóra" w pełni opisują atrybuty mężczyzny. Do obrazu męskiego świata rewolwerowców, czterech pancernych, chłopaków, co nie płaczą, i innych ikon medialnej popkultury, zawsze wdzierała się codzienność mężczyzn z mojego podwórka: robotników, rolników, pijaków, okurwieńców, pobożnych, przeciętniaków.

A więc był tam i etos pracy i patos chlania, kościół i dziwki (to pierwsze zawsze w 'świątecznych ciuchach', na świeczniku, to drugie zawsze pokątnie, po sąsiedzku, bo w małych miasteczkach nie ma burdeli). Była tam twarda ręka wobec żon i dzieci oraz twarda dupa wobec przełożonych. Do tego zapach potu i wody kolońskiej, piwa i papierosów i ten charakterystyczny gwar rozmów 'wsobnych' w barach, bo ci mężczyźni nie mówili o rzeczach, które bolą, tylko zawierali je w sobie, co jednak eksplodowało z nich raz po raz przez wentyle bezpieczeństwa wulgaryzmów i pustego rechotu. 

Lecz poza tym było tylko milczenie, które oddaje bardzo celnie scena z filmu Vabank, gdzie kobieta Kwinto (głównego bohatera) pyta: "Czemu ty nigdy ze mną nie rozmawiasz?" Na co on odpowiada: "Bo cię kocham."

Ale tamten świat to świat dziadków, ojców, wujów, który w dużej mierze dla mnie już przeminął, wraz z nimi...

 Do lektury całego artykułu zapraszam do nowego numeru magazynu Cudzoziemka.nl





wtorek, 26 lutego 2013

"Dziady PL", "Sorry Polsko" i inne przekleństwa

I znów zderzyłem się z falą publicznego ożywienia, które to wśród rodaków jest rodzajem życia utajonego snów w malignie, t.zn. jak coś się śpiącemu przez sen wymsknie, to się zabieramy za interpretację sapnięć-chrapnięć, bądź analizę wyziewów, ale sami wolimy być snem niż śniącym, który prędzej czy później musi się obudzić.

Więc jadę na przeciw tej fali, jadę, nie płynę, na tym cielęciu mojego niezrozumienia, co to się dziwuje, gdy widzi nieudolnie malowane wrota.
A raz wrota te to chęć wmuszenia narodowi akceptacji par homoseksualnych z prawem do adopcji (pal licho, że śluby biorą, majątki dzielą jak na małżonków przystało, w spadki-dostatki opływają lepiej niż 6-cio osobowa rodzina Kowalskich, pal licho, mówię, ale niech mi nikt nie wpycha do mego cielęcego łba, że o ile - w świetle najnowszych trendów w nauce - pedzie i lesby to już nie zboczenie tylko mniejszość seksualna, o tyle dziecko wychowane przez dwie mamy/dwóch (dwoje?) tatusiów będzie normalne.) Ha ! i tu dotykamy delikatnej nuty - normalne, czyli jakie? Podskórnie i w linii z naszą wrodzoną logiką, estetyką i hierarchią WIĘKSZOŚĆ społeczeństwa, nawet ta pro-homo-adopcyjna ma nadzieję, podkreślam - nadzieję, że dzieci będą jednak hetero. Hm, no, niech mnie ktoś przekona....

Innym razem te wrota to powtarzane już do znudzenia, ale w końcu docierające do otumanionego dryfem na "zielonej wyspie" społeczeństwa, argumenty zakneblowanej prawicy o autorytarnych i działających na szkodę kraju posunięciach obecnego gabinetu. Niechże to znów będzie Smoleńsk i wszystkie gorzkie i czarne jak smoła zaniechania, czy okołokonstytucyjne manipulacje osłabiające jeszcze nie polską tożsamość, ale już autonomię. Kraj... obywatel... rząd jako służba narodu... rząd jako gwarancja bezpieczeństwa obywateli...? Nie, te wrota za ciężkie na jedno ciele.

Jeszcze inne wrota to nagonka na twórców/artystów odsądzanych od czci i wiary. Nie mogę się doprawdy nadziwić, jak można szczycić się wolnością słowa i przekonań i jednocześnie kazać wszystkim gęgać jednym chórem (względnie siedzieć cicho), jak można nakazywać lekcji patriotyzmu i martyrologii, a jednocześnie mieć tak głęboko w dupie żywy, TU-i-TERAZ głos kiełkującego, świeżego więc krytycznego nawet wobec siebie samego patriotyzmu. Zaczynam być coraz bardziej przekonany, że ten t.zw. kanon kultury alternatywnej nie dotyczy li tylko muzyki czy literatury, jako nurtów sztuki, tylko alternatywnego myślenia i rozumienia. Myślenia, rozumienia i wrażliwości wrogich wobec konsumpcyjności potulnego, podatnego na manipulacje, bo uzależnionego od wygód lemingostwa.

A mam tu na myśli już nie tylko histerię po (nie)szczęsnej roli Maćka Stuhra w "Pokłosiu", ale również takie akcje jak skazana na ostracyzm płyta Pawła Kukiza "Siła i Honor" - odrzucona przez mainstream więc niebezpiecznie mocno przytulona przez skrajną nacjonalistyczną prawicę. I mam tu jeszcze na myśli prawie cały trzon utworów Kazika, z których każdy kolejny grzmiał jak oddzielny hymn, jak trąby Jerycha grzmiał w kasprzakach i grundikach, gdy upadała komuna, a teraz jego "Polska jest ważna" piszczy ledwo, jakby nie była kompatybilna z oprogramowaniem LCD (jak LSD) i smartfonów jak implanty mózgu. Mam tu też w końcu na myśli ostatni materiał Marii Peszek z kapitalnym tekstowo "Ludzie psy", czy wspomnianym przeze mnie w tytule "Sorry Polsko", z którego według mnie powinna być dumna wprost proporcjonalnie do słów krytyki.

A piszę o tym wszystkim, gdyż przydarzyło mi się coś bardzo dziwnego. Otóż moja znajoma z Hagi, osoba, której nigdy nie posądziłbym o bigoterię (w rozumienia angielskim tego słowa) - wyraziła swoje zdziwienie a nawet lęk wobec mojego entuzjazmu sztuką "Nadzy i martwi" Grzegorza Bartosa. (To tekst o polskich migrantach zarobkowych w Holandii, wykorzystywanych potrójnie: przez swoje kompleksy (pierwotna cecha narodowa), przez swą zazdrość względem siebie (wtóra cecha narodowa),  i w końcu przez Holendrów żerujących na nieznajomości języka i finasowym nożu na gardle. Więc ta znajoma mówi mi w kontekście prawdopodobnych acz nadal jedynie teoretycznych prac na tym tekstem: "Nie boisz się? Że tak czarno na bialym, tak źle sami o sobie?" A ja na to: "Źle? To nie krzywe zwierciadło. To nasze krzywe gęby i pokręcone żywota w zwykłym, czystym lustrze." ALE OCZYWISCIE - to wycinek rzeczywistosci, godny napiętnowania wycinek, świata i społeczności. Czy tak trudno to zrozumieć?

SUBTOTAL I: Tak jak w przypadku papieskiej roli Adamczyka, tak też w przypadku w.w. sztuki Bartosa czy roli Stuhra - zatrważająca jest niezdolność widzów (czy szerzej - odbiorców) do oddzielenia roli od aktora/autora. Adamczyk musiał po prostu zagrać SS-mana i geja, żeby nie upaść pod ciężarem tiary. Bartos musiał napisać, co napisał, nie aby szkalować POLSKĘ, lecz aby zaznaczyć problem pewnej grupy. Stuhr zagrał, bo jest aktorem, bo spodobała mu się ta rola.

SUBTOTAL II: Brak zdolności oddzielenia twórcy od tworzywa jest i był problemem myślicieli, estetyków i filozofów od tysięcy lat. Więc nie jest to ani łatwe, ani jednoznaczne. Jednak bez osobistego, subiektywizmem zabarwionego wysiłku, bez krytycyzmu i autorefleksji tym bardziej nie uda się nam dostrzec tych i innych niuansów życia w jego złożoności.

TOTAL: Wobec powyższych słów chciałbym wyrazić na koniec życzenie, abyśmy na nowo zaczęli patrzeć na świat w szerszej perspektywie, widzieć go nie tylko od lewa do prawa, ale i od środka, ale i na opak. Nie jesteśmy tylko Polakami, ale jesteśmy żywi w tym czasie i tym miejscu, a będąc właśnie w tym miejscu i w tym czasie, postarajmy się wnieść do niego owo trzeźwe, krytyczne spojrzenie. Nie być snem, lecz być śniącym. Bo tylko wtedy obudzimy się już choćby samą potrzebą siku.


środa, 9 stycznia 2013

Where are we now? (letarg)

Mówcie sobie co chcecie, ale przychodzą czasem takie chwile, kiedy człowiek gubi się w czasie i wcale nie ma ochoty z tym walczyć, lecz odwrotnie - zanurzyć się i rozpuścić, jak cukier w absyncie. 

Bo i po jakim to gruncie stąpać? Po jakim morzu pływać? Piana po poświątecznym rozgardiaszu i łatanie dziur naszych łajb. Liczenie strat po noworocznym szkwale jak liczenie pogubionych ziarenek piachu z rozbitej klepsydry. Nieprzedłużone umowy o pracę, jak szminka po pocałunku Jacquesa-klowna, niespłacone rachunki jak samochodzik na za długim sznurku, co to ciągnie się z ubiegłego roku, nagłe zderzenie z wszystkimi plagami egipskimi (które huczą wokoło nieprzerwanie, lecz których zdajemy się nie obawiać, staramy się nie dostrzegać póki dotykają innych, nie naszych bliskich).

Więc odruchem bezwarunkowym chowam głowę w kołnierz, odchrząkam i wypluwam chorobliwość zaraźliwą (bakterii i melancholii) i pozwalam, by nurt na moment zaczął mnie nieść, by dać się ponieść (nie istotne dokąd), by poczuć to wsparcie (zgubne? jedyne?). 

Więc wczoraj film dość prosty i kłopotliwy więc o tyleż wciągający. Jakże blisko tych granic się bywało. I jak daleko! Dziś nowy David Bowie pyta nas Where are we now?

To tak miło stanąć. To już niedaleko bycia poza czasem.  Choć przez chwilę, bo... czas goni!

Film jak czas pozwoli...
Piosenka jak czas goni...


czwartek, 3 stycznia 2013

Rozkodować i zdemitologizować MOE-Landers (zwiastun artykułu)

Anna Komorowska i raper Mr. Polska.
Nowa jakość i profesjonalizacja  śnią się nie tylko artystom, nie tylko elitom naukowym, politycznym czy jakim-tam-kolwiek-innym-bądź, lecz i (je)elitom przeciętnych Kowalskich. No, może nie aż tak zupełnie przeciętnych, bo właśnie tę przeciętność starającym się przełamać, wybić z niej. Ciekawe to i szczególnie widoczne tu, na obczyźnie, w Holandii, gdzie całość problemów migracyjnych zaklęta jest jak żaba w brzydkim słowie MOE-Landers.

Słowo wyjaśnienia dla osób niewtajemniczonych: językowo jest to dość ciekawa figura, gdyż choć termin ‘MOE-Landers’ oznacza po prostu Midden- en –Oost Europese Landers, czyli obywatele Europy Środkowo-Wschodniej, niesie on ze sobą również inne, raczej pejoratywne znaczenie.  'moe' znaczy bowiem po holendersku 'zmęczony'. MOE-entuzjaści sądzą, że owo ‘zmęczenie’ dotyczy zmęczenia Holendrów pewnym rodzajem pracy, której nie chcieli dłużej wykonywać z uwagi na niskie zarobki i jej uciążliwość, i do której zaprosili migrantów zarobkowych z dawnego Bloku Wschodniego. MOE-sceptycy mówią wprost, że słowo to opisuje grupę migrantów, którą Holendrzy są po prostu zmęczeni...

(Pełny artykuł ukaże się wkrótce na łamach jednego z czasopism polonijnych w Holandii)