czwartek, 27 listopada 2014

Maligna sauny

Lubię chodzić do sauny. Wczoraj spędziłem tam wieczór. Lubię to niedookreślenie wśród wrzącej seksualności. Najlepiej czuję to,  gdy wchodzący, owinięci w ręczniki ludzie płci obojga odsłaniają się zaraz po wejściu, siadają pospiesznie lub kładą się w wytrenowanym braku pośpiechu. I umykając wzrokiem, udają, że nie patrzą na piersi, pośladki, członki i wzgórki łonowe. Para nie jest żadną zasłoną, bo to sauna fińska, sucha. Więc zamyka się oczy z grzeczności, a potem otwiera z ciekawości udając za każdym razem, że ociera się pot z czoła – najgłupsza z wymówek w miejscu, gdzie człowiek przylazł, aby się pocić.
Wilgotność 30%, temperatura 90°C, 25 letnia dziewczyna o młodych, podłużnych piersiach, wąskiej talii i skórze gładkiej jak delfin, pokrytej rosą potu leży obok mnie…

Muszę pomyśleć o czymś innym, mniej przyjemnym…
Przylecieliśmy do Krakowa w ubiegłym miesiącu, we czwartek o 10 w nocy.  W samolocie z Eindhoven pół-na-pół Hole-Pole plus jakieś 5 % obcokrajowców. Spoko, w końcu Kraków to perełka europejskich wypadów weekendowych. Perełka perełką, ale przez rozbudowę lotniska samoloty lądują na terminalu krajowym (gdzieżby jakaś informacja!) i musimy biec pół kilometra do wejścia głównego, skąd odjeżdżają autobusy. W autobusie rytualny ścisk i równie rytualny problem z drobnymi na bilet. Na szczęście od niedawna jest tam automat a nie ten biedny kierowca wystawiony na pastwę całego świata, tyleż wściekły co bezradny, że mu chcą płacić 100 i 50 PLN za bilet wart 4 złote. Wsiadamy na ostatnią  chwile, na dopych, aż jakaś para z Hiszpanii z walizami nie wytrzymuje po naszym dokoptowaniu i rejteruje z kwaśnymi minami ledwo umykając zamykającym się drzwiom.

Jazda po kocich łbach Królewskiego Stołecznego Miasta Krakowa to nie przelewki, to sztuka. W końcu przystanek: Hotel Cracovia na Błoniach. Hotel zakryty na całej długości ok. 100 m reklamą  biura podróży. To z całą pewnością ładniejszy widok, niż bohomaz tego budynku vis-a-vis Muzeum Narodowego. Stoimy czekając na kolejny autobus, który szczęśliwie ma nas dowieźć na osiedle teściów, tam, gdzie jeszcze do niedawna w dantejskich scenach 10 tysięcy ludzi dojeżdżać musiało jedną, wąską nitką osiedlowej dróżki swoimi autkami. I nagle bus-pasem, dosłownie pół metra od stojącej córki, śmiga stare audi jakiegoś pojeba z prędkością chyba ze 100 km/h. Wróżę mu (życzę) wypadku na pierwszym słupie, ale debil ma szczęście i znika wyprzedzając slalomem inne auta. W końcu szczęśliwe dojeżdżamy autobusem na Górkę Narodową Wschód, tę jedną z większych krakowskich sypialni i wylęgarni lemingów, gdzie sam do niedawna lizałem swe futro, a gdzie dziś zamieszkali teście pod emigracyjną nieobecność szwagra J.J.

Piątek pod znakiem pracy zdalnej z domu, przez łącze netowe z biurem w Rotterdamie. Technologia w służbie człowieka a tu nudy. Nic się nie dzieje, bo po ostatniej awarii w Moerdijku nie mamy połowy oferty. Nawet Ruskie nie targają już tyle co wcześniej tych wszystkich naszych hexanów, alkoholi izopropylowych i caradoli. A jeszcze miesiąc wcześniej każdy z 5 klientów z tego uroczego kraju zamawiał 4-5 cystern dziennie, dzięki czemu o każdej porze miesiąca musiałem dbać o przelewy na łączną kwotę 1.200.000 EUR na konto firmy. Gdy po 17-tej zdjąłem słuchawki (miałem odbierać telefony, ale słuchałem muzyki) i rozejrzałem się po pokoju – zaskoczyła mnie pustka. Teść na wyjeździe, teściówka gdzieś w mieście, córka z ciotką-chrzestną w Rynku na czekoladzie, żona… Idę do Greg Pizza – osiedlowej pizzerii, której z całą pewnością nie prowadzi żaden Greg ani tym bardziej Grek (gdyby zaszła jakaś literówka).

Chcę zjeść jakiś obiad. Pierogi i uszka, barszcz i gołąbki są zbyt miękkie, by twardo stąpać po rzeczywistości. Albo zbyt historycznie smakujące przeszłością, Suszem, papką i mamką, niewinnością. Okazuje się jednak, że z powodu remontu pizzeria zamknięta do odwołania.

Robię kółeczko wokół lemingowego miasteczka; od ulicy Meiera, do ulicy Felińskiego, od polskiego Lewiatana do portugalskiej Biedronki, która go systematycznie podgryza, od „66” - Klubu Go-Go, gdzie raz tańczyły dla mnie dorabiające nagością studentki (niestety dla mnie i 100 innych gości), do Kościoła Chrystusa Króla. Co za szczęście, że  już tu nie mieszkam – myślę sobie. Co za rozpacz, że ludzie chcą mieszkać w takich kopcach termitów, w takich kurnikach płacąc po 5-10 tysi za metr kwadratowy betonowej, bezpłciowej powierzchni. Kupuję polską pizzę mrożoną w polskiej zamrażarce podgryzanego polskiego Lewiatana.

Piekarnik się grzeje. Samotność i bezradność zabijam smartfonem i Tatrą. Kurwa, co za początek urlopu!


Dziewczyna w saunie porusza się, wstaje. Uchylam oko. Siada, jej pośladki przywierają mocno do rozgrzanych desek ławki a młode piersi zwisają lekko się kołysząc. Cała jest mokra. Oto cud suchej sauny. Ja i dwóch innych facetów ocieramy pot z czoła. Nagie dziewczę, 30% wilgotności i 90°C ciepła i ta nieznośna niemożność wzbudzenia  – oto jak wygląda piekło tego wieczora. Moje, od długiego już czasu.




2 komentarze:

  1. ...ujawnianie publiczne rzeczywistości i (nie)świadomych procesów jest oczywistą porażką. Jakby pragnieniem kolejnego błędu, za który trzeba będzie zapłacić. Jeśli artysta pisze książkę gdzie bohater ma jego konflikty to nie boli, jeśli ktoś pisze bloga to w założeniu maja być autobiograficzne elementy i to trochę kwas .Problem intymności...co łączy i jest intymne, co dzieli... Można udawać ze mnie to nie dotyczy albo mojego męża lub założyć się, ze Internet to samo kłamstwo.

    mysle, że często rodziny znanych artystów albo himalaistów albo innych bogów miały przewalone, staje za rodzinami

    OdpowiedzUsuń
  2. "ujawnianie publiczne rzeczywistości i (nie)świadomych procesów jest oczywistą porażką". Naprawdę to takie oczywiste? Kto tak twierdzi? Na jakiej podstawie?

    OdpowiedzUsuń