środa, 17 października 2012

Zmielony.pl (ale UWAGA – to nie jest tekst o polskiej kiełbasie!)

(Oryginalnie tekst miał ukazać się na łamach tygodnika polonijnego w Holandii Niedziela.nl, jednak okazuje się, że wąż pożarł swój własny ogon, więc zapraszam do bloga)

 

Chciałbym napisać w tym miejscu (t.j. na wstępie), że przedstawiam Państwu pierwszą odsłonę mojego kolejnego po (HIP-o-droomie sprzed blisko 5 lat) cyklu artykułów o Polakach w Holandii. Tym razem nie chcę jednak pisać artykułów tematycznych, lecz felietony, w których będę starał się jasno oddać współczesnego ducha polskiego na obczyźnie.
Felieton, jak felieton, już  ze swej definicji, jest wyraźnie osobistą formą wypowiedzi. Z tego powodu będzie siłą rzeczy bardziej o Polaku w Holandii spotykającym innych Polaków, w konkretnym miejscu (Haga i okolice) i czasie (teraźniejszym) i kontestującym (nie istotne jak udolnie) ów pobyt.
Podkreślając ten punkt widzenia chcę pomóc Państwu już na początku zauważyć, to co chciałbym tymi tekstami osiągnąć, a mianowicie: chcę uniknąć generalizowania i wymądrzania się. Chcę pozostać bardzo precyzyjny i, aby to osiągnąć, będę trzymał się wyłącznie szczegółów i faktów, a jeśli sięgnę po opinie, będą to wyłącznie opinie moje bądź cytowane za konkretnymi  osobami.
Rzetelność osobistego zaangażowania w dany dyskurs wiąże się też z arbitralnym osądem, ze swoim punktem widzenia. I bardzo dobrze, bo uważam, że nie ma nic gorszego jak granie eksperta od wszystkiego, podszywanie się pod głos jakiejś grupy, markowanie rozumienia jej odczuć czy uzurpowanie sobie wiedzy na temat spraw innych osób lub grup społecznych.
Dlatego powtarzam, nie wiem czy powstanie z tego cykl, czy może Naczelny Niedzieli nie wpuści mnie już więcej na łamy pisma (choć mam nadzieję, że tą tematyką przypodobałem mu się, bo z niego – tak między nami – to jeden z bardziej zaciekłych polsko-patriotycznych Don Kichotów jakich znałem). W każdym razie spróbuję i to od razu z grubej rury małą agitacją (a)polityczną.

Moje pieskie życie

Jeśli dobrze się orientuję do tej pory trwa dyskusja, czy aby na pewno powiedzenie „psi żywot” ma zabarwienie pejoratywne, czy raczej pozytywne. Dlatego na użytek tego artykułu pozwólcie Państwo, że posłużę się nim w znaczeniu niedookreślonym, takim pośrednim, nierasowym, nieco skundlonym.
Jaki tam ze mnie Polak jest, taki jest, można mieć wiele zastrzeżeń, jednak czego jak czego, ale braku patriotyzmu odmówić mi nie wolno. Z tej choćby przyczyny, że nikt jeszcze nie ukuł definicji patriotyzmu tak sztywnej jak dogmat, ani tym bardziej nikt miernika polskości nie wynalazł. Zawsze było mi bliżej do pojedynczego krytycznego głosu polskiego na krańcu świata (Gombrowicz) niż do bezrefleksyjnego walenia tłumnego w narodowy cymbał (Słowacki lub Sienkiewicz).
Przyznać się muszę, że do mnie polskość dociera dopiero teraz, kiedy za niedługo w swych latach dogonię inżyniera Karwowskiego. Dociera, powoli, nieśmiało się skrada i to raczej nie tyle przez afirmację cnót naszych narodowych i z patefonu dudniących kazań przeróżnej maści Ojców (Robaków czy Dyrektorów), co przez negację – jakim Polakiem na pewno nie chciałbym być.
Co ciekawe i warte podkreślenia (gdyż może to być wskazówką dla innych) patriotyzmu nie nauczył mnie nikt (szkoła i media z przeciwnym wręcz skutkiem). To znaczy, owszem, nauczyły mnie, ale właśnie biernie, raczej przez swą słoniowatość (nie mylić z pamiętnym wystąpieniem Słoń a sprawa polska!) odstręczając od przyjętych zasad, machinalnie klepanych litanii, zbiorowo śpiewanych hymnów.
Wyzbyty tego balastu przylepionej niczym rzep do psiego ogona polskości, cieszyłem się swą psią wolnością obwąchując, smakując, trochę merdając w lewo, to znów w prawo, a to dwóm panom, a to nikomu nie służąc.
Aż któregoś dnia, kiedy po blisko sześciu latach wędrówki poza Niderlandami znalazłem się w nich z powrotem (gdyż jak to Kornel Makuszyński słusznie w „Jacku i Placku” zauważył, według niektórych Ziemia jest okrągła). Wtedy do mej psiej łepetyny zakradło się pytanie:  co ja tu robię? Zaraz jednak zrozumiałem, że właściwe pytanie powinno brzmieć: Dlaczego po trzech latach pobytu w jako-takiej ostoi w Polsce, znowu latam z wywieszonym jęzorem po Holandiach, ciągam ze sobą żonę i dziecko, szukam kwadratowych jaj lub, jak kto woli, nowych dziur w starym serze, no, po co?
Szybko poszedłem więc po rozum do głowy (czyli w dzisiejszych czasach ‘poserwować na necie’) i tak oto znalazłem kilka interesujących mnie konkluzji opartych o opinie innych goniących w piętkę psiaków. Oto trzy najważniejsze:

Nie dla psa kiełbasa

Po pierwsze, stanęła mi kością w gardle jedynie dostępna praca w roli korpoludka, to jest pracownika szeregowego światowej korporacji, czy jak kto woli biurwy, wklepywacza albo leminga. Cóż, prawda, że dla nie jednego absolwenta korporacje są idealnym miejscem na zdobycie stażu (nie mówiąc już, że świetnie wyglądają w CV). Jednak takiemu niesfornemu psiakowi jak ja korpo dała, prócz możliwości powęszenia i zaznaczenia nowego terenu, odwagę jak najszybszego oddreptania, byle dalej od łańcucha . Niestety (niestety dla mnie , oczywiście) w krakowskich realiach teraźniejszej Polski tylko taka praca daje jakie-takie pieniądze (prowadząc i tak, wcześniej czy później, do wypalenia zawodowego). Ale dobrze – żadna praca nie hańbi (o ile można z niej zrezygnować zanim zgnębi).
Po drugie, moje trzy lata pobytu w Stołecznym Królewskim Mieście po siedmiu zagranicą zawierały w sobie wszystkie podręcznikowe objawy traumy (jak mówią psychologowie jest to typowa obrona psychiki przed wstrząsem):  (1) zaprzeczenie –„ Znów strąbili mnie na ulicy? Kierowca autobusu na mnie nawrzeszczał za brak drobnych? Kobitka w sklepie dała mi mopa, gdy córce upadł lód? No, nie, to nie ja jestem przeczulony, tylko oni gruboskórni”; (2) złość – „O żesz k..., ja cię stresuję?! (za klasyką kina polskiego) lub po prostu „Czy tak trudno wprowadzić numerki w kolejce na poczcie !? Tu nie ma co łatać dziur, tu tzreba wymienić całą nawierzchnię! Świetnie, tym rowerem na dwupasmówce, świetnie!”; (3) negocjacja – „Okej,daj se chłopie na luz. Jak będę dla nich miły to i oni będą. Zmiany wymagają czasu. Nie dam się sprowokować. Będę pozytywnym przykładem”; (4) depresja – „Nie, nie mogę! Mam to gdzieś! Mieszkam w Krakowie a Sukiennice oglądam w TV! Płynę jak ten leming, pracuję w korpo a nie mam ani pieniędzy, ani życia...”; (5) akceptacja – tu w sukurs zawsze przychodzą polskie stacje radiowe, grające niezmiennie te same, jedynie słuszne, sprawdzone hity: „Bo tutaj jest jak jest...”, albo inna perełka: "Mówię tak (mówię, mówię) mówię nie (mówię, mówię) bywa, że (bywa, bywa) czasem jestem dziwn, jak to miasto..." A ja co? A ja na to w klasyka uderzam, gwiżdżąc sobie na to: "Hit the road Jack and don't you come back..."
Po trzecie wreszcie – demagogia, bezczelność, nieudolność i zachłanność rządzących oraz mizerota  marionetkowych wolnych  mediów serwujących na przemian a to debilne programy rozrywkowe, a to skrajne sobie przeciwstawne sondaże polityczne, to znów te same liche seriale. Głowę sobie dam uciąć, że gdyby wyłączyć Polakom TV to po tygodniu wróciłaby normalność i kultura, i rodzinne obiadki i prywatki i boomu gospodarczego nie trzeba by było reanimować. (Tak, mówię serio, sam przeprowadziłem wraz z córką lat 3 małe badania porównujące atmosferę w domach polonusów z polską TV oraz bez. W tych bez, córka była spokojniejsza i wynik mnie przekonał.) Słowem – zrozumiałem przez te trzy lata co znaczy termin „kiełbasa wyborcza”. A Polska, jak wiadomo, słynie z kiełbasy. 
Będąc więc psem co to nie jedną kość ogryzał pomyślałem: „Hola, hola, jeśli to takie frykasy ci pod pysk podtykają, to ty już lepiej zmień podwórko. Nie dla psa taka kiełbasa. Zmykaj, bo i ciebie zmielą”.

Zmieleni.pl

Więc znów jestem w Holandii. Zaczynam znowu od nowa. Od nowa muszę udowadniać rodzinie, że – może już nie antylopę – ale chociaż królika upolować potrafię. Znów nowa buda i moszczenie się. Znowu odbija mi się mielonką na myśl o Polsce. Dlaczego? Dlaczego tak znowu jest, do ciężkiej cholery?
Czujecie podobny gniew i zawód? Czy to nie dlatego wyjechaliście i tu jesteście? Pewnie czujecie też żal i smutek z powodu rozdarcia? Bo ja czuję. Czuję go podwójnie, ba, potrójnie mocno: za siebie, za moją rodzinę i za Was. Mam też poczucie znużenia i zdrady, porzucenia, bezpańskości (bezpaństwowości?), a Wy?
Kto jest temu winny? Oni? Politycy? E, to banalne, wszak wybory należą do nas (również brak udziału to wybór). Winny jest zatem może faktycznie system? Może nie partie, ale konkretne osoby z Pani  podwórka, z Pana ulicy powinny wziąć się za rządzenie?
Trudno ocenić – nie znam się na polityce. Jednak na chwilę obecną przekonuje mnie inicjatywa obywatelska Pawła Kukiza (niegdysiejszy lider zespołu Piersi) Zmieleni.pl. Wejdźcie na jego stronę i konto facebookowe i poczytajcie o akcji poparcia dla wprowadzenia Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. To nie nawoływanie do anarchii – to apel o nową, sprawiedliwszą ordynację wyborczą. To nie agitacja polityczna – to oddolna akcja propagująca odpolitycznienie.
A przynajmniej mam taką głęboką nadzieję. Nadzieja, ot, taka moja psiapolska dola!
P.S.
Jeśli uważacie Państwo tę akcje za słuszną – like-nijcie ją na Facebooku. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej lub spotkać z Pawłem Kukizem lub jego współpracownikami – zgłaszam się na ochotnika zbierającego Wasze głosy. Kto wie, może pofatyguje się do NL i przybliży nam swoją inicjatywę? Dlatego w razie komentarzy i chęci bliższego poznania idei JOW w NL, zapraszam do komentarzy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz