środa, 19 marca 2014

Fade Away, czyli miniatura o przemijaniu (1)

Fade Away - fot.autora
Gdy Dunne wysiadał z samochodu, ogarnął go chłód. Listopadowe szare niebo i zimny wiatr zaległy nad miasteczkiem niczym maźnięcie brudnym pędzlem impresjonisty-pesymisty. Ale zdawało się, że równie dobrze może to być powiew śmierci, którą właśnie przyjechali powitać.

Przy kaplicy stało kilka osób. Większość była już w środku. Bał się, ale nie chciał tego okazywać: jego żona była przerażona. Była jedną z tych osób o ażurowej aurze, którą ciągle trzeba było chronić przed odpływem wewnętrznego światła. Depresja wżerała się w nią wprost proporcjonalnie to intensywności niemyślenia o myśleniu o śmierci. Zatem już z założenia był to koszmarny pomysł, by ją tu przywozić. Jednak uparła się; lubiła jego ojca.

Przez cały czas, jeszcze w drodze na lotnisko a potem w samolocie myślał, co będzie, jeśli nie zdąży pożegnać się z ojcem. Oraz co będzie, jeśli zdąży? Jak się zachowa, jak wygląda osoba, z którą śmiał się jeszcze miesiąc temu, a którą dziś dojadał rak? Bał się spotkania. Wstydził się też swojego strachu. Więc z wyrazem zaskoczenia, ale i koszmarnej ulgi, która przyprawiła go nienawiść do samego siebie, odczytał smsa na lotnisku, po wylądowaniu. Brat pisał, że mogli się minąć na kilku tysiącach metrów, gdy dusza ojca wzlatywała do nieba.

Och, dość już! Zatrzymać myślenie! Przestać konfabulować!
Ale jak? Jak wykrzesać w sobie szczery żal? Jak poruszyć to coś, żeby zadrgało i żeby człowiek poczuł w całej swojej zatwardziałej, zżartej obojętnością osobie szczery żal po stracie, bolesne zranienie, ludzkie cierpienie, jak po wyrwaniu kawałka własnego ciała? Jak poczuć, gdy nic się nie czuje?

Zanim zdążyli z żoną przekroczyć furtkę, drzwi kaplicy otworzyły się i kilka osób wyprowadziło chwiejącego się i zanoszącego spazmami wuja T, który był średnim bratem ojca. Nie był to płacz, lecz jęk niemocy i kresu, niczym rzężenie dożynanych krów, które przez pół wieku hodował i uśmiercał na swojej farmie za jeziorem. Żona odwróciła się i zatkała uszy, ale było za późno. Wybuchła płaczem i uciekła do samochodu.

Wuja T. posadzono na ławce, na zimnie, na wietrze. Wuj A. najmłodszy z braci, który przepił swoją karierę nadzorcy folwarku jak swoje małżeństwo, a karierę weterynarza, jak zęby, uspokajał go powtarzając: Już, już dobrze, niech odejdzie. Jakaś znajoma pielęgniarka w cywilu głaskała go po głowie jak dziecko, w drugiej ręce trzymając zastrzyk na wszelki wypadek.

Kiedy Dunne podszedł bliżej, zauważył go wuj J. Wuj J. był również średnim bratem ojca, którego życiowe sukcesy rozpoczęły się rozwodem a potem liczyły sie ilością dziwek i alkoholu. Dziś był poważny i smutny. Nosił popielaty garnitur a zza siwej, równo przystrzyżonej brody lśniły równe białe żeby. Wyglądał na zadbanego – był na odwyku i nie pił już  ponad rok. Powiedział tylko: Dunne, to był najlepszy dzieciak – i uścisnął mu rękę.

Wtedy Dunne zrozumiał wszystko i w jednej chwili poczuł całą stratę zamkniętą w tym krótkim wyznaniu.

Drzwi kaplicy otworzyły się znowu – zapraszano na nabożeństwo. 

Zapach lilii był nie do zniesienia.

1 komentarz:

  1. Żal, smutek i ciągle powracające pytanie, po co?, czemu już i w ogóle jak to możliwe?Pytania, na które od ponad roku próbuje znaleźć odpowiedź,ale ta nie chce bym ją odnalazła. Każdy kolejny wers, każda wspomniana w nim osoba stanęła mi przed oczami raz jeszcze rozrywając już jako tako zaklejone rany( tak mi się wydawało) pokazując jak wszystko jest to świeże. Czy kiedykolwiek podobne słowa nie będą wywoływały ataku płaczu? czy takie przeżycia wyrywają nam kawałek serca już na zawsze?
    siostra

    OdpowiedzUsuń